Nadszedł czas na moją pierwszą notkę. Przyznam, że wybór
materiału nie należał do trudnych. Prawdę mówiąc cały blog powstał między innymi
po to, bym mogła publicznie wypowiedzieć
się na temat dzisiejszego kąska (ale nie bójcie się, mam w zanadrzu jeszcze
wiele pomysłów na dalszą działalność). Mam nadzieję, że długość notki nikogo
nie przerazi, ale wierzcie mi, że to same najważniejsze rzeczy. Nie zdajecie
sobie nawet sprawy ile faktów musiałam przemilczeć, by nie zrobić z tego
obszernej rozprawy. Tak więc nie przedłużając zapraszam do zmierzenia się razem
ze mną z ekranizacją „Gry Endera” w reżyserii Gavina Hooda.
(w tekście będą występowały
cytaty zarówno z filmu (tłumaczenie ze słuchu), jak i z książki Orsona Scotta
Carda)
Patrząc jednocześnie na film i książkę, muszę stwierdzić, że
historia dziesięciolatka, który stanął na czele Międzynarodowej Floty w walce z
Formidami, wzbudziła we mnie ogromne emocje. Zarówno pozytywne, jak i
negatywne. Kiedy namówiono mnie do przeczytania „Gry Endera” byłam sceptyczna.
Bałam się, że będzie to po prostu kolejna historia o wyjątkowym chłopcu, który
ma uratować świat. I właściwie, nie ma co dziwić się takiemu myśleniu. Andrew
Wiggin rzeczywiście ma wiele cech, które zazwyczaj posiada tak zwany Garry Stu.
Ale odróżnia go mały szczegół. Ender nie jest w swojej wyjątkowości
odosobniony. Ale nie tylko to czyni książkę wyjątkową, genialną, bezbłędną. O
części z tych rzeczy postaram się opowiedzieć Wam już w tym tekście, na inne
prawdopodobnie przyjdzie pora w późniejszych odcinkach, a pozostałe? Może
odkryjecie je sami po prostu czytając książkę? Z tak wygórowanym zdaniem o
pierwowzorze, byłoby rzeczą niemożliwą, by pozostać wobec adaptacji obiektywną.
Ba, już od pierwszej chwili, zaraz po obejrzeniu trailera miałam najgorsze przeczucia.
Moim pierwszym wypowiedzianym wtedy zdaniem (zaraz po otrząśnięciu się z szoku
i wykrzykiwaniu: O mój borze szumiący robią ekranizację „Gry Endera”!
Nareszcie!!!) było: na pewno to spieprzą (choć dosadniej). I nie był to wynik
przekonania, że jest słaby reżyser/scenarzysta czy aktorzy. Nie, o nich nie
wiedziałam zupełnie nic. Moje
przeświadczenie brało się głównie z bezgranicznego oddania i miłości do
książki. Bo przecież ona jest zbyt perfekcyjna. W jaki sposób oddać całą jej
doskonałość w przeciągu dwóch godzin? Ale to przekonanie, było dla mnie również
pewną furtką. Miałam nadzieję, że jeśli wyjątkowo obniżę moje oczekiwania, to
zostanę mile zaskoczona. Jeśli pójdę do kina z myślą, że właśnie idę zmarnować
pieniądze, obejrzeć jakieś gówno, to na pewno znajdzie się coś, co mi się
spodoba. Niestety nie udało mi się. W trakcie ostatnich chwil oczekiwania
zaczęłam wierzyć, że film będzie naprawdę udany, że wgniecie mnie w fotel,
rozniesie mi mózg. I wszystko zaczęło działać w odwrotną stronę niż zakładałam.
Przejdźmy więc do filmu. Postaram się przeanalizować kolejne
sceny jak najdokładniej w porównaniu do książki i do moich oczekiwań. Jeśli nie
znacie fabuły to lepiej w tym właśnie miejscu przestańcie czytać, a najlepiej
idźcie do biblioteki, księgarni, poszperajcie w przeglądarce i zdobądźcie dla
siebie tom „Gry Endera”. Po prostu przeczytajcie książkę. Gwarantuję, że się
nie zawiedziecie, bo jeszcze nie poznałam osoby, której by się ta historia nie
spodobała. Przeczytajcie książkę, obejrzyjcie film, a potem wróćcie pod cień
oleandra i przeczytajcie mój tekst do końca. Może zgodzicie się ze mną? A może będziemy
musieli dłużej podyskutować?
SPOJLERY! SPOJLERY!
Film rozpoczyna się od szybkiej ekspozycji. Dowiadujemy się,
że pięćdziesiąt lat wcześniej (w książce osiemdziesiąt) Ziemię zaatakowali
kosmici zwani Formidami. Udało się ich pokonać jednak od tamtego czasu ludzie
żyją w strachu, że inwazja się powtórzy. Postanowili więc przygotować się
najlepiej jak tylko potrafią do ich przyjęcia. Odkryli, że najlepszymi
dowódcami będą specjalnie szkolone, niezwykle inteligentne dzieci. Tutaj
dowiadujemy się również, że część filmu będzie prowadzona w formie narracji
przez samego Endera. I tu przyszedł czas na mój pierwszy komentarz. Jeśli
chodzi o samą ekspozycję, ok. Nie widzę przeciwwskazań. Wprawdzie w książce
super było samodzielnie odkrywać prawdę, ale rozumiem, że w tym akurat filmie mogło
nie być miejsca na takie zagadki. Zastrzeżenia mam od momentu, w którym po raz
pierwszy widzimy Endera ( swoją drogą z twarzy aktor dobrany nienajgorzej.
Zawsze wyobrażałam sobie Endera jako chłopca delikatnego i wrażliwego i to
właśnie widzę na ekranie. Za to o jego wieku i wzroście zdążę jeszcze wspomnieć
niejeden raz).
Przyjrzyjmy się narracji:
„Zgromadzenie Narodów Zjednoczonych uznało, iż jedyną nadzieją na
przetrwanie ludzkości jest wyjątkowa inteligencja dzieci. Powstały specjalne
gry, uczące je reagowania w obliczu nieznanego im wcześniej zagrożenia. Jestem
jednym z tych rekrutów.”
Trochę zastanawia mnie ten fragment. Niby wszystko jest ok,
ale jednak sama idea wykorzystywania dzieci do walki z kosmitami jest tu
wytłumaczona niezwykle szybko i po łebkach. Myślę, że widzowie nie znający
książki nie potrafiliby zrozumieć o co tak naprawdę chodziło. Będą tylko
myśleli, że to absurdalny pomysł. Że główna oś linii fabularnej opiera się na
czymś nielogicznym. A w książce Card wytłumaczył to bardziej dokładnie. Dzieci
mogły być dowódcami w walce z robalami, bo
nie czuły strachu, że coś się nie uda. Są szybsze, odważniejsze,
bardziej kreatywne.
Następną gnębiącą mnie sprawą jest wygląd chłopców. Ubrani w
mundury, sprawiają wrażenie, że już znajdują się w Szkole Bojowej. I taka
właśnie była moja pierwsza myśl. Jednak nie mogę w nią długo wierzyć, przecież
widzę czujnik na karku Endera! Więc o co chodzi? Otóż twórcy filmu postanowili
wprowadzić nas w nastrój i umieścić głównego bohatera w szkole, w której
wszyscy są rekrutami. A to nie była prawda. Ender uczęszczał do normalnej
szkoły z normalnymi dziećmi. Przez co był wyobcowany, ze względu na nadprzeciętny
poziom wiedzy i właśnie czujnik. Kiedy mu go usunięto (swoją drogą w tak
zaawansowanym technicznie świecie nie znają pojęcia znieczulenia?) stracił
ochronę i pojawiła się agresja ze strony otoczenia. Jeśli chodzi o scenę bójki,
to nie mam wielkich zastrzeżeń. Wydaje mi się, że była zrobiona przyzwoicie,
choć wyglądałaby o wiele lepiej, gdyby aktorzy byli w swoim książkowym wieku.
Bo może nie wszyscy o tym pamiętają, ale Ender na samym początku opowieści miał
jedynie sześć lat. I w tym samym wieku był jego prześladowca.
Może już tu pasuje bym wyznała, czego najbardziej brakowało
mi w filmie. Na co liczyłam najbardziej i zawiodłam się. Otóż chciałam zobaczyć
dzieci. Chciałam zobaczyć osoby tak niewinne zachowujące się w sposób brutalny,
podstępny, dorosły. Czytając książkę co chwilę przeżywałam szok, gdy
przypominałam sobie w jakim wieku są postaci. Marzyłam żeby być w takim szoku
nieustannie. Niestety aktor grający Endera (Asa Butterfield) ma lat szesnaście.
Odtwórca Groszka (Aramis Knight) – czternaście. Rozumiem, że nie można było
jednocześnie mieć aktorów kilkuletnich do początkowych scen i stopniowo
rosnących, tak by byli w odpowiednim wieku w scenie ostatniej, ale kurde! Brakowało
mi tego! Może gdyby chociaż spróbowali kręcić tak, żeby Ender wydawał się
niższy? Operatorką nie jestem, ale wydaje mi się, że dałoby radę coś takiego
wykonać.
Ale wracając do fabuły, może coś co przypadło mi do gustu?
Scena z Peterem. Była dokładnie taka jak trzeba. Starszy brat ukazany jako
psychopata, którym rzeczywiście wtedy był. Siostra łagodna, broniąca
najmłodszego. Ale znów wiek bohaterów... W książce Peter miał lat dziesięć! Wyobraźcie
sobie jak o wiele poważniej i przerażająco wyglądałaby ta scena, gdybyśmy
widzieli braci w ich rzeczywistym wieku. Robi wrażenie, czyż nie?
Tak czy siak Ender przeżywa starcie z bratem i zostaje
przyjęty do Szkoły Bojowej. I tu dochodzimy do sceny na promie, która chyba
najbardziej zdenerwowała wszystkich fanów książki. Groszek! Groszek poleciał do
szkoły w tym samym czasie co Ender! Jak to zobaczyłam to po prostu... grrr!
Ktoś powiedziałby, co za różnica kiedy pojawił się Groszek? A ja powiem, jest
różnica! Wprowadzając Groszka w złym momencie reżyser amputował całkowicie
źródło relacji między dwoma najlepszymi uczniami Szkoły. Gdy Ender był już
dowódcą Armii Smoka postanowił z najmniejszym ale i najbystrzejszym żołnierzem
zrobić to samo, co Graff zrobił z nim samym. Wyizolować go. I to było źródłem
początkowego konfliktu między chłopcami. Każda ich rozmowa przeradzała się w
kłótnię. Jednak kiedy w grze przestały obowiązywać jakiekolwiek zasady to do
Groszka Ender zwrócił się po pomoc dając mu dowództwo nad specjalnym oddziałem
od „głupich pomysłów”. Szanowali się wzajemnie i rozumieli, że razem potrafią
zdziałać o wiele więcej niż w pojedynkę. Może nawet pokonać nauczycieli? Jednak
zamiast rozwijającej się relacji między chłopcami dostajemy przeciętną rozmowę
na promie. Następnie wspólne eksperymentowanie z bronią podczas treningu. A
potem bach! Mamy przyjaźń na wieki! Dajcie spokój. Groszek pełnił w tym
filmie rolę właściwie epizodyczną. Podczas
gdy był postacią tak ważną, że w późniejszym okresie doczekał się nawet własnej
książki, gdzie te same wydarzenia przedstawiane są z jego perspektywy („Cień
Endera” 1999r.). Ci, którzy jedynie oglądali film nigdy się nie domyślą, że tak
naprawdę Groszek, był kimś w rodzaju zastępcy Endera. Ostatnią deską ratunku, w
razie gdyby Wiggin nie podołał zadaniu. Groszek był równie bystry i uzdolniony
jak Ender. Ale myślał o wiele szybciej od niego. Brakowało mu tylko jednej
cechy. Pozostali dowódcy nie poszliby za nim. Nie czuliby się dobrze
wypełniając jego rozkazy. Nie chciałabym tu zbytnio wgłębiać się w szczegóły
dotyczące Groszka, ale jeśli ciekawi was inne spojrzenie na historię, to
zdecydowanie polecam „Cień Endera”.
Ale poza tym sytuacja na promie wyszła całkiem nieźle.
Izolacja Endera przez Graffa przebiegła prawie identycznie jak w książce, a to
zawsze jest miłe. Ale sposób w jaki Ender poradził sobie z tą izolacją? Hm, w
filmie nie było to trudne. Po prostu oberwał od nauczyciela za zadawanie pytań.
I nagle chłopcy zaczęli patrzeć na niego w inny sposób. Była też sytuacja na
lekcji. W której Bernard wyśmiał Alai, a Ender mu odpowiedział. I tyle. Koledzy
w ostentacyjny sposób zaczęli z nim jadać. Cała ta scena była tak patetyczna,
że brakowało jedynie, by ktoś stanął na stole w mesie i wygłosił porywającą
mowę. Możliwe, że za bardzo się czepiam, w końcu w książce wyglądało to dosyć
podobnie, jednak wciąż dobija mnie fakt z jaką łatwością to wszystko zostało
przeprowadzone. Poza tym w książce w ten sposób zażegnana została jedynie
izolacja. Zdobycie szacunku wymagało o wiele więcej pracy. Jak powiedział
Enderowi Graff:
„Jest tylko jeden sposób, żeby przestali cię nienawidzić. Musisz
być tak dobry, że nie będą w stanie cię ignorować.”
I rzeczywiście Ender musiał zrobić wiele, by stać się
najlepszym z najlepszych. A zaczęło się, gdy będąc w swojej pierwszej armii pod
dowództwem Bonza Madrida rozpoczął dodatkowe treningi w czasie wolnym ze swoimi
Starterami. Dzięki nim uczyli się nawzajem, ale to on im przewodził, przekazywał
to, co podpatrzył u starszych. Nie obchodziło go, że jest wyżej w hierarchii.
Ale tego niestety nie uwzględniono w filmie. Znaleziono za to miejsce na wątek,
który nurtuje mnie już do samego końca filmu. Relacja Ender-Petra. Niby nic
wielkiego. Rozmawiali, razem trenowali. Właściwie oboje byli wyrzutkami w Armii
Salamandry. On – najmłodszy i niedoświadczony, ona – dziewczyna. Jednak reżyser
w jakiś sposób sprawił, że między aktorami była... chemia. Bleh! Za każdym
razem kiedy wspólnie ćwiczyli, trzymali się za ręce czy wpatrywali w te swoje
oczka miałam wrażenie, że zaraz zaczną się całować! A przypominam, że w tym
czasie w książce Ender miał niecałe siedem lat, a Petra była niewiele starsza.
Przy tym przez rozwinięcie ich relacji nie było już miejsca na pokazanie
przyjaźni Endera z Alai czy z Groszkiem, a one były o wiele mocniejsze niż ta z
Petrą.
Następny awans - Ender dostaje własną armię. W książce
ten zaszczyt spotkał go po trzech latach. W filmie wszystko dzieje się tak
szybko, jakby przeniesienie nastąpiło po kilku dniach spędzonych w szeregach Armii
Salamandry. I jeszcze sposób w jaki się to stało... Graff wezwał do siebie
Endera i podczas rozmowy powiedział coś w stylu: Hm, a może wolałbyś mieć
własną armię zamiast męczyć się pod rozkazami tego głupiego Bonza? Wtedy
wszyscy musieli by słuchać ciebie! W dodatku przydzielimy ci żołnierzy spośród
chłopców, których znasz i lubisz, to będzie ci raźniej. W końcu osoby, które
ostatecznie będą walczyć razem z tobą przeciw robalom wcale nie muszą mieć
doświadczenia w dowodzeniu armią, wystarczy, że będą słuchać ciebie, o nasz
wybawco!
Oczywiście w rzeczywistości wyglądało to nieco
inaczej. Ender po prostu dostał rozkaz i musiał się do niego zastosować. I
owszem, stało się to wcześniej niż zwykle, ale i tak chłopiec zdążył służyć w
tym czasie w kilku różnych armiach, być dowódcą własnego plutonu, doskonalić
się w sztuce bitewnej. A pod jego komendą znalazło się czterdziestu chłopców,
którzy niczym nie zasłużyli się w poprzednich armiach, a większość była
nieumiejącymi praktycznie nic Starterami. Nie miał więc Ender łatwego zadania,
jeśli chciał stworzyć niepokonaną armię. Ale przecież od samego początku nie
dostawał od nauczycieli zadań łatwych.
„Ender Wiggin musi wiedzieć, że
cokolwiek się stanie,
nikt
z dorosłych nie przyjdzie mu z pomocą. Musi wierzyć, aż do samej głębi swej
duszy, że
może
dokonać tylko tego, do czego dojdzie sam, on i inne dzieci. Jeśli w to nie
uwierzy, nigdy
nie
osiągnie szczytu swoich możliwości.”
Wszystkie przeszkody, które stawiano na jego drodze miały
służyć maksymalnemu rozwinięciu jego zdolności. Wielokrotnie chłopiec był traktowany
jak ciekawy eksperyment. Rzucano go w sytuację, pozornie bez wyjścia i
obserwowano jak sobie poradzi. Zasady gry przestały się już liczyć. Armia Smoka
musiała stanąć do walki po trzech tygodniach, a nie po zwyczajowych trzech
miesiącach. I od tamtej pory otrzymywała bitwy codziennie. Następnie dwie
jednego dnia. Z opóźnionym zawiadomieniem. Przeciwko dwóm armiom. To tak
naprawdę przestała być gra. Endera i jego chłopców wykorzystywano do granic
wytrzymałości. Sprawiono im warunki jak najbliższe prawdziwej wojnie, gdy nigdy
nie wiesz, czy będziesz mieć czas na sen, odpoczynek. Gdzie wróg może
zaatakować z każdej strony i o każdej porze. Armia Smoka była stawiana w coraz
gorszej pozycji z każdą kolejną walką, ale to jej nie przeszkadzało. Ender
wciąż wygrywał. Jednak sytuacja stawała się coraz bardziej poważna. Chłopcy
ciężko znosili to napięcie, a pokonani dowódcy szukali innej drogi zemsty.
Jeśli nie w Sali Treningowej to na korytarzach. Życiu i zdrowiu Endera zaczęło
zagrażać realne niebezpieczeństwo.
Czytając te fragmenty książki ciężko myśleć o całej sytuacji
obojętnie. Rozważa się nad moralnością działań nauczycieli, a w szczególności
pułkownika Graffa. Nawet znając stawkę (zagrożenie ze strony robali) ciężko
zrozumieć jak ktokolwiek mógłby tak znęcać się nad małymi dziećmi. Odczuwa się
emocje chłopców, ich wyczerpanie. A film? Pokazuje nam jedną bitwę.
Beznamiętnie. W dodatku do oddziału dołącza Petra! Po co? Nie rozumiem (w tym
czasie powinna sama być dowódcą Armii Feniksa). Przecież w książce, gdy Ender
dostał swoją armię i zaczął wygrywać wszystkie walki stał się dla pozostałych
dowódców persona non grata. Wszyscy go nienawidzili, nawet Petra. Dlaczego nie
pokazano nam tego? Dlaczego nie pokazano nam frustracji i wyczerpania chłopców?
Czemu nie sprawili, żebyśmy ich żałowali?
Po bitwie reżyser od razu przechodzi do kolejnej ważnej
sceny. Potyczki z Bonzem. Wiele osób wyśmiewa wzrost Moisesa Ariasa względem
Asa Butterfielda. Ja też. W końcu w książce Bonzo był trzy lata starszy od
Endera. Ale przyznam, że do roli nadawał się niezwykle. Wystarczy spojrzeć na
jego twarz, spojrzenie pełne nienawiści wręcz psychopatyczne. Posłuchać jego
głosu. Gdy Moises pojawia się na ekranie od razu widzimy, że jest niepoczytalny
i zdolny do wszystkiego. Ale sama walka między chłopcami? Porywająca nie była.
Niby wszystko działo się tak samo jak w książce, lecz... sami spójrzcie:
„Ender cofnął się i pozwolił, by lęk, który odczuwał, odbił się
na twarzy.
- Nie bij mnie, Bonzo - powiedział. -
Proszę.
Na to właśnie czekał Bonzo: wyznanie, że to
on jest silniejszy. Innym chłopcom wystarczyłaby może kapitulacja Endera; dla
Bonza była jedynie znakiem, że zwycięstwo jest pewne. Zamachnął się nogą jak do
kopnięcia, ale w ostatniej chwili skoczył. Ender dostrzegł przeniesienie ciężaru
ciała i pochylił się nisko, by Bonzo nie mógł stanąć pewnie, gdy spróbuje go
złapać do rzutu. Twarde żebra Bonza trafiły Endera w twarz, a dłonie uderzyły o
plecy szukając uchwytu. Ender jednak skręcił tułów i palce ześliznęły się po
skórze. W jednej chwili Ender - wciąż w uścisku Bonza - wykonał pełny obrót.
(...) Zamiast więc próbować kopnięcia, wybił się z podłogi potężnym pchnięciem
obu nóg jak żołnierz odbijający się od ściany i uderzył głową w twarz Bonza.
Odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, jak Bonzo zatacza się w tył dysząc z
bólu i zdziwienia, a krew płynie mu z nosa. Ender wiedział, że mógłby teraz
wyjść z łazienki i zakończyć bójkę. (...) Ale potem starcie powtórzyłoby się
znowu. I jeszcze raz, i następny, dopóki nie znikłaby wola walki. By ostatecznie
zakończyć sprawę, musiał zranić Bonza tak mocno, że lęk stanie się silniejszy
od nienawiści. Dlatego oparł się o ścianę, wyskoczył i odepchnął się ramionami.
Jego stopy wylądowały na brzuchu i piersi Bonza. Ender obrócił się w powietrzu,
lądując na dłoniach i palcach stóp, zrobił przewrót, znalazł się pod
przeciwnikiem i gdy tym razem obiema nogami kopnął w górę, trafił mocno i
pewnie. Bonzo nie krzyknął z bólu. W ogóle nie zareagował.”
Nie potrafię sobie dokładnie wyobrazić tej potyczki. Ale czuję
emocje, desperację Endera. To, że wcale nie chce walczyć, ale wie, że nie ma
innego wyjścia, bo jest zdany na siebie. Nikt by mu nie pomógł. W książce zaraz
po podanym fragmencie do łazienki dostaje się Dink Meeker (który był starszy od
Endera, nie walczył w jego armii) i personel medyczny. Ender jest natychmiast wyprowadzony
z łazienki. Nie ma dostępu do Bonza, nie wie jak ten wyglądał po walce, ani w
jakim jest stanie. Wie jedynie, że jest cały w jego krwi. Pozostaje mu tylko
domyślać się, jak bardzo zranił swojego prześladowcę. Ekranizacja nie daje nam
nawet chwili na wątpliwość. Właściwie od razu dowiadujemy się, że Bonzo jest
martwy. A następnie Ender wyrusza na Ziemię na spotkanie z siostrą. W książce
po tych traumatycznych wydarzeniach czekała go kolejna bitwa.
„Dzień jeszcze nie minął. Miał już dzisiaj bitwę. Miał dwie bitwy
- ci dranie wiedzą, przez co przeszedł, a jednak mu to robią. (...) Usiadł na
skraju posłania. Wiadomość drżała mu w dłoni. Nie da rady, stwierdził
bezgłośnie. A potem, już na głos:
- Nie dam rady!
(...) Łazienka była pusta. Wyczyszczona.
Ani śladu krwi, która spłynęła z nosa Bonza i zmieszała się z wodą. Wszystko
zniknęło. Jakby nic nie zaszło. Ender wszedł pod prysznic i spłukał się
dokładnie, zmył pot walki i pozwolił, by spłynął do ścieku. Wszystko zniknęło.
Ale przejdzie przez oczyszczalnię i rano wszyscy będą pili wodę z krwią Bonza.
Usuną z niej życie, ale krew to krew, jego krew i pot Endera, spłukany ich
głupotą albo okrucieństwem, albo czymkolwiek, co sprawiło, że na to pozwolili.(...)
Wszystko, co tylko mogą, żeby mnie pokonać,
myślał Ender. Co tylko potrafią wymyślić,
zmienić wszystkie zasady, nieważne, byleby
przegrał. Miał dosyć tej gry. Nic nie jest warte
krwi Bonza, barwiącej wodę na podłodze
łazienki. Mogą go wymrozić, odesłać do domu. Nie chciał więcej grać.”
Ender znienawidził
grę i chciał zrezygnować. Tę akurat chęć przedstawili w filmie nie najgorzej. Choć
nagła chęć rezygnacji major Anderson wydaje mi się dziwna i niepotrzebna.
Koniec końców w obu wersjach Ender pojawia się na jakiś czas na Ziemi i spotyka
z siostrą. Chyba tylko szczegółem jest przypomnienie, że w filmie zażądał tego
spotkania, a w książce wcale go nie chciał. Była to tylko kolejna zagrywka
Graffa, by przekonać chłopca do powrotu do nauki.
Jednak ja nie mogę
jeszcze opuścić Szkoły Bojowej. Wciąż pozostało kilka nieomówionych przeze mnie
drobiazgów. Jeśli chodzi o grę myślową, to była całkiem fajnie zrobiona, choć
oczywiście uproszczona. Efekty godne uwagi. Wyglądające jednocześnie na grę,
ale i realistycznie. Chylę czoła. Nie rozumiem jednak paniki Graffa i Anderson,
gdy chłopiec zaczął grać. W książce było to całkowicie normalne, a nawet
pożądane. Tak naprawdę jedyną osobą, która nigdy nie zagrała w grę, by chronić
prywatność swego umysłu był Groszek. A musiał w tym celu wręcz opędzać się od
nieprzerwanie wyskakujących mu na ekranie komputera zaproszeń. Więc o co tyle
krzyku?
A przy okazji.
Major Anderson, kobietą? Ciekawy pomysł i nawet pasuje. Rozumiemy jej
emocjonalne przywiązanie do chłopców i chęć ich ochrony. A może chcieli po
prostu nieco urozmaicić ten męski świat?
Wracając do fabuły.
Ender spotyka się z Valentine. I przyznam, że jest to całkiem ładna, udana
scena. Jest nawet, z drobnymi zmianami, zamieszczona rozmowa rodzeństwa z
książki, gdzie Ender wyjaśnia skąd bierze się jego powodzenie w każdej walce, a
jednocześnie przyznaje, że nie potrafi pokonać Formidów.
„- Długo trwało, zanim to sobie uświadomiłem, ale możesz mi
wierzyć,
że to prawda. Wszystko sprowadza się do
jednej rzeczy: w chwili, gdy naprawdę rozumiem
swojego wroga, rozumiem go tak dobrze, że
mogę pokonać, w tej właśnie chwili go
kocham. Myślę, że nie da się zrozumieć
kogoś do końca, jego pragnień, jego wierzeń, i nie
pokochać go tak, jak on sam siebie kocha. I
wtedy, w tym momencie, gdy ich kocham...
- Zwyciężasz ich.
- Nie, nie zrozumiałaś. Ja ich niszczę.
Sprawiam, by nigdy już nie mogli mnie skrzywdzić. Miażdżę ich i rozgniatam, aż
przestają istnieć.”
Valentine nie ma prostego zadania, ale udaje jej się
przekonać brata do wznowienia szkolenia. Tłumaczy mu, że nawet jeśli nie
rozumie Formidów tak, jakby chciał, to i tak jest najlepszą osobą, która
mogłaby się z nimi zmierzyć. A jeśli nie spróbuje, dopiero wtedy będzie
odpowiedzialny za porażkę. I teraz, nareszcie, mogę przejść do części filmu,
która nawet mi się podobała. Do treningu z Mazerem Rackhamem i bitwach na symulatorze.
Ender spotyka tu wszystkich swoich przyjaciół, najlepszych dowódców ze Szkole
Bojowej. Którzy mieli przekazywać jego polecenia bezpośrednio do pilotów.
Zastanawia mnie tylko obecność jednej osoby. W książce jego postać nie była
szczególnie ważna (przyznam, że po roku od jej przeczytania, w ogóle go nie
pamiętałam), a pan Hood postawił ją wyżej nawet od Groszka! Mowa tu,
naturalnie, o Bernardzie, który został wykorzystany do stworzenia bohatera
dynamicznego, który pod wpływem wydarzeń zmienia swoje zachowanie na dobre.
Wszystko fajnie, ale jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że w książce (pomimo
krótkiej przyjaźni) Bernard ostatecznie był jednym z tych chłopców, którzy
chcieli zaatakować Endera razem z Bonzem, cały pomysł zaczyna się nieco sypać.
Powtarzam jednak, że ten fragment filmu był, mimo wszystko,
najbardziej udany. Same walki na symulatorze były opisane sobie zupełnie
inaczej, lecz tu muszę przyznać reżyserowi rację. Dobrą decyzją było
umieszczenie wszystkich dowódców w jednym pomieszczeniu. Umożliwiło to
pokazanie ich odczuć, reakcji na zwycięstwa i porażki. Ujrzenie dowodzącego
wszystkimi Endera zrobiło na mnie duże wrażenie. A przy ostatniej walce, gdy
przesunął planetę w dół, zgodnie ze stwierdzeniem „brama przeciwnika jest na
dole”? Naprawdę imponujący efekt! I nareszcie można było dostrzec, że ci
oficerowie, to istoty ludzkie, które mają prawo się męczyć i fizycznie i
psychicznie. Mają prawo odczuwać presję. Brakowało mi tylko rosnącej niechęci
Endera do walki. W książce przy ostatniej bitwie był już tak wyczerpany, że wygrana
stała mu się obojętna. Osiągnął punkt krytyczny i nie chciał już grać. Tak samo
jak podczas ostatniej bitwy w Szkole
Bojowej tak i tu, nie zastanawiał się czy postępuje zgodnie z zasadami. One już
go nie obchodziły. Co więcej, miał nadzieję, że jeśli je złamie, to przegra i
nareszcie będzie mógł odpocząć. To dlatego podjął decyzję o zniszczeniu
planety. Bo powiedziano mu, że nie może tego robić. W filmie ta kwestia nie
była jasno przedstawiona. Owszem, widać było, że pomysł jest szalony. Ale jak
wiele by się zmieniło, gdyby na przykład Petra, po rozkazie celowania w planetę, powiedziałaby: Ender,
przecież to zakazane! A on mógłby odpowiedzieć: Nie obchodzą mnie ich zasady!
Po wygranej ostatniej walce (planeta powinna wybuchnąć do
cholery!) Ender dowiaduje się prawdy. I przyznam, że tu scena również jest
świetna. W książce pierwszą reakcją chłopca jest milczenie i zdumienie. Po prostu
odchodzi do swojej kwatery.
„Ender przebudził się, kiedy potrząsnęli go za ramię. Dopiero po
chwili zdołał ich rozpoznać:
Graff i Rackham. Odwrócił się do nich
plecami.
- Dajcie mi spać.
- Ender, musimy z tobą porozmawiać. (...)
Jesteś bohaterem, Ender. Wszyscy widzieli, czego dokonaliście, ty i pozostali.
(...)
- Zabiłem ich wszystkich, prawda? - spytał
Ender.
- Kogo wszystkich? - nie zrozumiał Graff. -
Robali? O to właśnie chodziło.(...)
- Wszystkie ich królowe. A więc zabiłem też
wszystkie ich dzieci, wszystkich.
- Sami o tym zdecydowali, kiedy nas
napadli. To nie twoja wina. Tak musiało się stać.
Ender chwycił mundur Mazera i zawisł na
nim, ściągając mężczyznę w dół tak, że znaleźli się
twarzą w twarz.
- Nie chciałem ich wszystkich zabijać.
Nikogo nie chciałem zabijać! Nie jestem mordercą!
Wy dranie, to nie ja wam byłem potrzebny,
tylko Peter. Ale zmusiliście mnie do tego, oszukaliście mnie!
- Oczywiście, że cię oszukaliśmy. Na tym
właśnie polegał ten pomysł - oświadczył Graff. -
Musieliśmy oszukiwać, inaczej nie byłbyś w
stanie dokonać tego, czego dokonałeś. W tym
tkwił cały problem. Musieliśmy znaleźć
dowódcę, który potrafiłby wczuć się w robali, myśleć
jak robale, rozumieć ich i przewidywać ich
ruchy. Który potrafiłby zdobyć miłość swoich
podwładnych i wspólnie z nimi pracować jak
doskonała maszyna, równie doskonała jak robale. Ale ktoś taki nigdy nie byłby
zabójcą, którego potrzebowaliśmy. Nie mógłby ruszać do bitwy zdecydowany
zwyciężyć za wszelką cenę. Gdybyś wiedział, nie byłbyś do tego zdolny. A gdybyś
był osobą, która mogłaby to zrobić nawet wiedząc, nie potrafiłbyś dostatecznie
dobrze zrozumieć robali.
- I to musiało być dziecko, Ender - dodał
Mazer. - Byłeś szybszy ode mnie. Lepszy ode mnie.
Ja byłem już zbyt stary i zbyt ostrożny.
Żaden porządny człowiek, który zna wojnę, nie włożyłby w walkę całego serca.
Ale ty jej nie znałeś. Dopilnowaliśmy tego. Byłeś zuchwały, błyskotliwy i
młody. Po to przyszedłeś na świat.
- Mieliśmy pilotów w naszych statkach.
- Tak.
- Kazałem im atakować i ginąć, i nawet o
tym nie wiedziałem.
- Oni wiedzieli, Ender. I atakowali mimo
to. Rozumieli, o co walczą.
- Nikt mnie nie pytał! Ani razu nie
powiedzieliście mi prawdy!
- Miałeś posłużyć jako broń, Ender. Jak
miotacz, jak Mały Doktor, działający bezbłędnie bez
wiedzy o tym, w co został wymierzony. To my
cię wymierzyliśmy, Ender. Na nas spoczywa
odpowiedzialność. Jeśli popełniliśmy błąd,
to my jesteśmy winni.”
W filmie natomiast,
choć nikt nie pokusił się o dokładne wytłumaczenie dlaczego to akurat dzieci
miały dowodzić flotą i dlaczego były oszukiwane, padło bardzo ważne zdanie.
Ender od razu zdaje sobie sprawę z tego, że już na zawsze na jego barkach
będzie ciążyć odpowiedzialność za wyniszczenie całego rozumnego gatunku. I jest
tą perspektywą przerażony. Myślę, że jest to w pewien sposób ukłon w stronę
kolejnych części sagi i bardzo mi się to podoba.
Kolejna dobra
scena, to znalezienie przez Endera ocalałego jaja królowej. Dobrym pomysłem
było umieszczenie go na Erosie. W końcu rozwinięcie całego wątku kolonizowania
kosmosu, tak by Ender znalazł się na odpowiedniej planecie wymagałoby mnóstwa
czasu. Dokonano w ten sposób pewnego kompromisu. Myślę jednak, że umieszczanie
obok jaja królowej dorosłego Formida, który opiekował się nim tuż pod nosem
ludzi, jest nie tylko dziwne ale i wielce nieprawdopodobne. Przecież wszystkie
robale ginęły razem ze swoją królową! I jak przeżyłby w ukryciu przez tyle lat?
Rodzi się tyle pytań, których można było spokojnie uniknąć zwyczajnie trzymając
się treści książki.
Widać, że to do tej części filmu twórcy przyłożyli się
najbardziej. W szczególności mieli spore pole do popisu jeśli chodzi o
wszystkie komputerowe efekty. Szkoda tylko, że więcej niż pierwszą godzinę
potraktowali jedynie jako mało ważny wstęp.
Podsumowując,
uznaję ekranizację za porażkę i stratę pieniędzy. Dla fanów książki
prawdopodobnie będzie katorgą, a dla tych którzy jej nie poznali – niezrozumiałym
zlepkiem zdarzeń. Można więc uznać, że jest przeznaczony dla nikogo. Reżyser
(będący również scenarzystą) przebiegł się po powierzchni tej historii ani razu
nie zerkając w głąb, a mógł tam naprawdę wiele zobaczyć. Choćby rozterki
Endera, który boi się zostać zabójcą, a jednak wie, że tego właśnie od niego
oczekują. Jego niepewność co do słuszności działań Międzynarodowej Floty.
Ominięto tyle istotnych i interesujących wątków tylko by pokazać znaną
wszystkim historię wybrańca, który ratuje świat. Ender szybko przechodzi trening, spotyka wrogów i sprzymierzeńców, a
następnie wykonuje swoje zadanie. Nie pokazano prawie żadnych trudności, z
którymi miałby się zmierzyć. Żadnych słabości, które powinien pokonać. W
dodatku on sam, już w momencie przyjęcia do szkoły wie, że to na niego stawiane
są wszystkie karty! Podczas gdy w książce mógł się tylko tego domyślać,
wyciągać wnioski z otaczających go zdarzeń. Przepełniały go wątpliwości. Wiele
musiał poświęcić, by osiągnąć zamierzony cel. Stając się najlepszym dowódcą
jakiego miało MF stracił możliwość na znalezienie prawdziwej bliskości z
przyjaciółmi. Nie miał nawet chwili na odpoczynek, żarty. W jego obecności
nawet chłopcy, z którymi zaczynał szkolenie, nigdy się nie śmiali. Był dowódcą
w każdym momencie każdego dnia. A po wielu latach został okrzyknięty
zbrodniarzem wojennym.
Zastanawiałam się,
co twórcy mogli zrobić, by uratować to dzieło. Może gdyby nie wzięli na
warsztat całej książki, ale pierwotne opowiadanie z 1977 roku? Może gdyby
zdecydowali się jedynie na film akcji? Albo wniknięcie w psychikę bohaterów? Im
dłużej nad tym myślę tym bardziej odnoszę wrażenie, że reżyser chciał zrobić
zbyt wiele rzeczy na raz i dlatego poniósł porażkę. Wiadomo, że w ekranizacji
książki nigdy nie da się uchwycić wszystkiego, ale w takim razie trzeba po
prostu na coś się zdecydować. Jeśli chciał skupić się głównie na ostatecznych
bitwach, to trzeba było to zrobić, ale wtedy ten cały wstęp był tak naprawdę
niepotrzebny. Albo może trzeba było podzielić to na części? Pierwszą poświęcić
na Szkołę Bojową i skończyć po śmierci Bonza, a następną przeznaczyć na Szkołę
Dowodzenia i Trzecią Inwazję? Kto wie, może kiedyś ktoś jeszcze podejmie to
wyzwanie, a wtedy chętnie pójdę do kina i zobaczę, co mu z tego wyszło.
Ale było jeszcze
coś, na co liczyłam od chwili obejrzenia zwiastuna. Miałam nadzieję, że poprzez
film twórczość Orsona Scotta Carda trafi do jeszcze większej rzeszy. Tym
bardziej, że nie pisze tylko książek science-fiction. I tu nie zawiodłam się. Książki
Carda pojawiły się w widocznych miejscach w księgarniach. Nie tylko „Gra
Endera” ale i inne sagi. Te starsze i całkiem nowe. I to chyba cieszy mnie
najbardziej. Bo Orson Scott Card to autor, którego nie powinno się ignorować.
To osoba, którą najchętniej określam mianem geniusza i idealny wzór do
naśladowania. Każdą książkę jego autorstwa pochłaniam wciąż nie mogąc się
nadziwić ogromem wiedzy tego człowieka. Jeśli miałabym kiedyś rzeczywiście
zostać autorką, to chciałabym być taka jak on.
I jeszcze moja
ostatnia myśl:
Daj sobie spokój z
filmem. Po prostu przeczytaj książkę!