Witam ponownie każdego, kto zawitał w moje skromne progi. Dzisiejsza notka będzie dosyć... nieszablonowa. W niczym nie będzie nawet przypominała rzeczowej (czy starającej się być taką) recenzji. W tym odcinku podzielę się tylko kilkoma przemyśleniami dotyczącymi finału serialu „Jak poznałem waszą matkę”. Dlatego już teraz ostrzegam, że całość będzie jednym wielkim spojlerem. Poza tym będzie ogromnie subiektywnie. Ale cóż, między innymi właśnie po to założyłam tego bloga. Nie przedłużając, zapraszam każdego chętnego do czytania!
Nie od razu
polubiłam serial „Jak poznałem waszą matkę”, ale kiedy już zaczęłam na poważnie
oglądać wszystkie dostępne odcinki (a następnie wyczekiwać na najnowsze),
szybko znalazł się on na szczycie listy ulubionych produkcji. Oprócz
niesamowitego humoru, genialnych bohaterów i nieprzewidywalnych wydarzeń zawsze
podziwiałam to, jak akcja nieprzerwanie biegnie do jednego, z góry obranego
punktu. To nie był tasiemiec, w którym dopisywane są wątki tylko dlatego, że
ktoś to wciąż ogląda. Bardzo lubiłam elementów, które pojawiały się w kilku
odcinkach różnych sezonów, zanim doczekały się wyjaśnienia (koza!). Kolejną
rzeczą, która mi się podobała, był również fakt, że żadna z przedstawionych nam
w ciągu epizodów dziewczyn Teda nie mogła być tytułową matką – bo przecież on
wciąż jej nie poznał. Był to bardzo oryginalny wątek, odróżniający serial od
innych, tak bardzo podobnych („Przyjaciele”). To sprowadza mnie do Robin.
Naprawdę bardzo
się cieszyłam na myśl, że zostało powiedziane, że tych dwoje NIGDY nie będzie
razem. Niemożliwość ich związku była okazana na wiele różnych sposobów. Głównym
problemem było to, że oboje chcieli innych rzeczy. Ted marzył o rodzinie i
dzieciach, a Robin o sukcesie, podróżach. Ale nie była to jedyna rzecz, która
ich różniła. Istotny był również ich stopień zaangażowania. Ted zakochał się
już od pierwszego wejrzenia i mimo poznania wielu kobiet, które potrafiły zająć
na jakiś czas jego uwagę, nie potrafił się od tego uczucia uwolnić. Mimo że
wiedział w jak beznadziejnej jest sytuacji, wciąż od nowa wracał do punktu
wyjścia. Jeśli natomiast chodzi o Robin, to miała ona ogromny problem ze zrozumiem
czego tak naprawdę chce (wyłączając oczywiście pracę). Bardzo prawdopodobne, że
Ted był dla niej kołem zapasowym. Raz go kochała, a kiedy indziej już nie.
Możliwe, że
część widzów widziała między tą dwójką wspaniałe, niegasnące przez lata
uczucie. Dla mnie była to niezdrowa relacja, która tylko trzymała ich w
miejscu. Dlatego też tak bardzo nie mogłam się doczekać momentu poznania
tytułowej matki – Tracy. Momentu, w którym Ted nareszcie uwalnia się od
tamtego, ograniczającego go uczucia i spotyka kobietę swoich marzeń – tę jedyną.
To właśnie
nadzieja na jej poznanie utrzymywała go przy życiu. Wiele osób, po tylu
miłosnych niepowodzeniach załamałoby się. Ale Ted wiedział, że kiedyś ją
spotka, a wtedy jego życie nabierze nareszcie sensu. Wiedział też, że każda
kolejna porażka tylko przybliża go do poznania tej jednej, wymarzonej kobiety.
Tracy,
choć przedstawiona dopiero na koniec ósmego sezonu, obecna była podczas całego
serialu. Tu widzieliśmy jej nogę, tam parasolkę, a czasem było tylko
wspomniane, jak kilkakrotnie mijała się z Tedem. Wokół tej postaci i jej
związku z głównym bohaterem budowane było ogromne napięcie. Wielokrotnie
podkreślano, że ich miłość jest jedyna w swoim rodzaju. Taka, na jaką warto
czekać przez tyle lat.
Pozbycie się
matki, w przeciągu kilku sekund było jak splunięcie widzom w twarz. Czy rola
tej niesamowitej osoby rzeczywiście sprowadzała się jedynie do urodzenia Tedowi
dzieci? Wykonała swoje zadanie, więc nie była już potrzebna? Tak się nie robi,
nawet jeśli jest to tylko fikcyjna bohaterka serialu.
Rozdzielenie
Barneya i Robin, legendarnej pary, których relacja była podstawą ostatnich
sezonów jest po prostu tanie i leniwe. Rozwód po trzech latach z powodu pracy
Robin? Sorry, ale nie kupuję tego. Nie wierzę w to. Żeby ukazać zanik takiego
uczucia, potrzeba jednak trochę więcej czasu. Nie wystarczy tylko powiedzieć: „Pamiętacie
tę parę, na której ślub został poświęcony cały sezon? Jednak to nie wypaliło.”
Trzeba jeszcze taki fakt uwiarygodnić. A tego twórcy serialu zrobić nie
potrafili.
Jeśli
chodzi o samego Barneya, to przemiana jaką przeszedł była jednym z moich
ulubionych wątków. Wierzyłam w to, że dla ukochanej osoby mógł porzucić
hulaszczy tryb życia. I choć scena z córeczką była wzruszająca, to dla jej
zaistnienia trzeba było wyrzucić do kosza wszystko, co zostało osiągnięte przez
ostatnie sezony.
I
nareszcie – ostateczne zejście się Teda i Robin, było wyzute z emocji, nieprawdopodobne,
niepotrzebne. Sprawiło, że wszystkie sezony stały się stratą czasu. Czemu miał
służyć epizod „Sunrise”, w którym Ted wypuszcza Robin jako metaforyczny
balonik? Po co były te wszystkie odcinki, w których pokazano jak bardzo tych
dwoje do siebie nie pasuje? Historia zatoczyła koło i prawdopodobnie miało być
to urocze – ale zdecydowanie nie było.
Dla
przedstawionego nam zakończenia mogę znaleźć tylko jedno uzasadnienie. Ted po
stracie żony zaczął znów tęsknić do Robin – w końcu „stara miłość nie rdzewieje”.
Dlatego opowiedział swoim dzieciom historię ich relacji, wszystkie wzloty i upadki.
Z jednej strony wyjaśnia to, dlaczego zaczął opowieść właśnie w dniu poznania
Robin, a nie Tracy. Jednak, czy takie wyjaśnienie było w ogóle potrzebne?
Przecież doskonale wiedzieliśmy, że Ted to gaduła. Poza tym, czy nie byłoby
cudownie, gdyby powiedział na koniec: „Przez tyle lat byłem opętany przez
miłość do waszej cioci, ale potem poznałem waszą mamę i nareszcie się
uwolniłem. Nareszcie poznałem czym jest prawdziwa miłość.”?
Moim zdaniem twórcy
nie powinni w tym odcinku w ogóle pokazywać przyszłości. Nie musieliby wtedy
określać się, czy związek Robin i Barneya wypalił, czy też nie. Nie musieliby
nikogo zabijać. Nie musieliby niszczyć wszystkiego, co osiągnęli. Tym bardziej,
że te wszystkie niespodziewane rozwiązania, nie wnosiły absolutnie niczego do
akcji serialu. To był ostatni odcinek i wymagał jedynie jakiegoś zabawnego
zakończenia (pamiętajmy, że jest to komedia!). Nie potrafię zrozumieć, jak
można dla taniego „zwrotu akcji” zrezygnować ze świeżości i oryginalności. Sprawiło
to, że cały serial stał się kpiną.
Jedynym
pozytywnym aspektem całej sytuacji jest to, że wcale nie odczułam tak znanego
uczucia pustki, które zwykle towarzyszy mi przy zakończeniu czy to ciekawej
książki, czy właśnie serialu. Nawet cieszę się, że to wszystko dobiegło końca.
Bo jeśli mieliby wypuiścić jeszcze nawet jeden sezon i zostawić to samo
zakończenie, myślę, że zamiast smutku i rozczarowania przepełniłaby mnie złość.
Do tej pory
planowałam obejrzeć wszystkie odcinki przynajmniej jeszcze raz. Chciałam
wyłapywać te wszystkie podane poza chronologią elementy. Przypomnieć sobie najśmieszniejsze
sytuacje. I kto wie, może mimo wszystko to zrobię. Ale jedno wiem na pewno – epizod
„Last’s Forever” nie zostanie przeze mnie wyświetlony już nigdy.
Drogi Tuptaczku!
OdpowiedzUsuńWedług mnie cały ostatni sezon HIMYMa był naciągany i zbędny. Fakt, że Ted na koniec był z Robin oznacza według mnie tylko tyle, że to Robin była jego true love, nie Tracy. Z tego samego powodu rozpadł się związek Robin i Barneya. Człowiek nie jest wstanie zmienić swojej natury dla drugiej osoby (natura Barneya zaprzecza długofalowemu związkowi; krótkie ujęcie rozmowy przyjaciół w barze, dotyczącej zakazu Lili seksu z Robin, chyba że mężowi, podkreśla tę tezę). Może ślub z Robin był kolejną pozycją z Wielkiej Księgi Podrywu?
Bardzo zdenerwowało mnie uśmiercenie Tracy. Musiała zginąć tylko dlatego, że Robin uznała wcześniej true love Teda.
Ogólnie jestem mega rozczarowana tym serialem, bo był bez sensu przeciągany. Po szybkości dodawanych napisów wnioskuję, że nie ja jedna.
Mam takie samo zdanie na temat zakończenia HIMYM. Bardzo się rozczarowałam, ponieważ twórcy sami zepsuli to, co udało im się z powodzeniem wykreować. Jedno z najgorszych serialowych zakończeń, jakie widziałam.
OdpowiedzUsuń