piątek, 4 kwietnia 2014

Last's Forever?

Witam ponownie każdego, kto zawitał w moje skromne progi. Dzisiejsza notka będzie dosyć... nieszablonowa. W niczym nie będzie nawet przypominała rzeczowej (czy starającej się być taką) recenzji. W tym odcinku podzielę się tylko kilkoma przemyśleniami dotyczącymi finału serialu „Jak poznałem waszą matkę”. Dlatego już teraz ostrzegam, że całość będzie jednym wielkim spojlerem. Poza tym będzie ogromnie subiektywnie. Ale cóż, między innymi właśnie po to założyłam tego bloga. Nie przedłużając, zapraszam każdego chętnego do czytania!







Nie od razu polubiłam serial „Jak poznałem waszą matkę”, ale kiedy już zaczęłam na poważnie oglądać wszystkie dostępne odcinki (a następnie wyczekiwać na najnowsze), szybko znalazł się on na szczycie listy ulubionych produkcji. Oprócz niesamowitego humoru, genialnych bohaterów i nieprzewidywalnych wydarzeń zawsze podziwiałam to, jak akcja nieprzerwanie biegnie do jednego, z góry obranego punktu. To nie był tasiemiec, w którym dopisywane są wątki tylko dlatego, że ktoś to wciąż ogląda. Bardzo lubiłam elementów, które pojawiały się w kilku odcinkach różnych sezonów, zanim doczekały się wyjaśnienia (koza!). Kolejną rzeczą, która mi się podobała, był również fakt, że żadna z przedstawionych nam w ciągu epizodów dziewczyn Teda nie mogła być tytułową matką – bo przecież on wciąż jej nie poznał. Był to bardzo oryginalny wątek, odróżniający serial od innych, tak bardzo podobnych („Przyjaciele”). To sprowadza mnie do Robin.

Naprawdę bardzo się cieszyłam na myśl, że zostało powiedziane, że tych dwoje NIGDY nie będzie razem. Niemożliwość ich związku była okazana na wiele różnych sposobów. Głównym problemem było to, że oboje chcieli innych rzeczy. Ted marzył o rodzinie i dzieciach, a Robin o sukcesie, podróżach. Ale nie była to jedyna rzecz, która ich różniła. Istotny był również ich stopień zaangażowania. Ted zakochał się już od pierwszego wejrzenia i mimo poznania wielu kobiet, które potrafiły zająć na jakiś czas jego uwagę, nie potrafił się od tego uczucia uwolnić. Mimo że wiedział w jak beznadziejnej jest sytuacji, wciąż od nowa wracał do punktu wyjścia. Jeśli natomiast chodzi o Robin, to miała ona ogromny problem ze zrozumiem czego tak naprawdę chce (wyłączając oczywiście pracę). Bardzo prawdopodobne, że Ted był dla niej kołem zapasowym. Raz go kochała, a kiedy indziej już nie.

Możliwe, że część widzów widziała między tą dwójką wspaniałe, niegasnące przez lata uczucie. Dla mnie była to niezdrowa relacja, która tylko trzymała ich w miejscu. Dlatego też tak bardzo nie mogłam się doczekać momentu poznania tytułowej matki – Tracy. Momentu, w którym Ted nareszcie uwalnia się od tamtego, ograniczającego go uczucia i spotyka kobietę swoich marzeń – tę jedyną.

To właśnie nadzieja na jej poznanie utrzymywała go przy życiu. Wiele osób, po tylu miłosnych niepowodzeniach załamałoby się. Ale Ted wiedział, że kiedyś ją spotka, a wtedy jego życie nabierze nareszcie sensu. Wiedział też, że każda kolejna porażka tylko przybliża go do poznania tej jednej, wymarzonej kobiety.

Tracy, choć przedstawiona dopiero na koniec ósmego sezonu, obecna była podczas całego serialu. Tu widzieliśmy jej nogę, tam parasolkę, a czasem było tylko wspomniane, jak kilkakrotnie mijała się z Tedem. Wokół tej postaci i jej związku z głównym bohaterem budowane było ogromne napięcie. Wielokrotnie podkreślano, że ich miłość jest jedyna w swoim rodzaju. Taka, na jaką warto czekać przez tyle lat.

Pozbycie się matki, w przeciągu kilku sekund było jak splunięcie widzom w twarz. Czy rola tej niesamowitej osoby rzeczywiście sprowadzała się jedynie do urodzenia Tedowi dzieci? Wykonała swoje zadanie, więc nie była już potrzebna? Tak się nie robi, nawet jeśli jest to tylko fikcyjna bohaterka serialu.

Rozdzielenie Barneya i Robin, legendarnej pary, których relacja była podstawą ostatnich sezonów jest po prostu tanie i leniwe. Rozwód po trzech latach z powodu pracy Robin? Sorry, ale nie kupuję tego. Nie wierzę w to. Żeby ukazać zanik takiego uczucia, potrzeba jednak trochę więcej czasu. Nie wystarczy tylko powiedzieć: „Pamiętacie tę parę, na której ślub został poświęcony cały sezon? Jednak to nie wypaliło.” Trzeba jeszcze taki fakt uwiarygodnić. A tego twórcy serialu zrobić nie potrafili.

Jeśli chodzi o samego Barneya, to przemiana jaką przeszedł była jednym z moich ulubionych wątków. Wierzyłam w to, że dla ukochanej osoby mógł porzucić hulaszczy tryb życia. I choć scena z córeczką była wzruszająca, to dla jej zaistnienia trzeba było wyrzucić do kosza wszystko, co zostało osiągnięte przez ostatnie sezony.

I nareszcie – ostateczne zejście się Teda i Robin, było wyzute z emocji, nieprawdopodobne, niepotrzebne. Sprawiło, że wszystkie sezony stały się stratą czasu. Czemu miał służyć epizod „Sunrise”, w którym Ted wypuszcza Robin jako metaforyczny balonik? Po co były te wszystkie odcinki, w których pokazano jak bardzo tych dwoje do siebie nie pasuje? Historia zatoczyła koło i prawdopodobnie miało być to urocze – ale zdecydowanie nie było.

Dla przedstawionego nam zakończenia mogę znaleźć tylko jedno uzasadnienie. Ted po stracie żony zaczął znów tęsknić do Robin – w końcu „stara miłość nie rdzewieje”. Dlatego opowiedział swoim dzieciom historię ich relacji, wszystkie wzloty i upadki. Z jednej strony wyjaśnia to, dlaczego zaczął opowieść właśnie w dniu poznania Robin, a nie Tracy. Jednak, czy takie wyjaśnienie było w ogóle potrzebne? Przecież doskonale wiedzieliśmy, że Ted to gaduła. Poza tym, czy nie byłoby cudownie, gdyby powiedział na koniec: „Przez tyle lat byłem opętany przez miłość do waszej cioci, ale potem poznałem waszą mamę i nareszcie się uwolniłem. Nareszcie poznałem czym jest prawdziwa miłość.”?

Moim zdaniem twórcy nie powinni w tym odcinku w ogóle pokazywać przyszłości. Nie musieliby wtedy określać się, czy związek Robin i Barneya wypalił, czy też nie. Nie musieliby nikogo zabijać. Nie musieliby niszczyć wszystkiego, co osiągnęli. Tym bardziej, że te wszystkie niespodziewane rozwiązania, nie wnosiły absolutnie niczego do akcji serialu. To był ostatni odcinek i wymagał jedynie jakiegoś zabawnego zakończenia (pamiętajmy, że jest to komedia!). Nie potrafię zrozumieć, jak można dla taniego „zwrotu akcji” zrezygnować ze świeżości i oryginalności. Sprawiło to, że cały serial stał się kpiną.

Jedynym pozytywnym aspektem całej sytuacji jest to, że wcale nie odczułam tak znanego uczucia pustki, które zwykle towarzyszy mi przy zakończeniu czy to ciekawej książki, czy właśnie serialu. Nawet cieszę się, że to wszystko dobiegło końca. Bo jeśli mieliby wypuiścić jeszcze nawet jeden sezon i zostawić to samo zakończenie, myślę, że zamiast smutku i rozczarowania przepełniłaby mnie złość.

Do tej pory planowałam obejrzeć wszystkie odcinki przynajmniej jeszcze raz. Chciałam wyłapywać te wszystkie podane poza chronologią elementy. Przypomnieć sobie najśmieszniejsze sytuacje. I kto wie, może mimo wszystko to zrobię. Ale jedno wiem na pewno – epizod „Last’s Forever” nie zostanie przeze mnie wyświetlony już nigdy.