piątek, 6 grudnia 2013

Pozwól dojrzeć żart!

Witajcie! Mam nadzieję, że podobała Wam się moja ostatnia notka. Dzisiaj miało być planowo o czymś innym, ale emocje wzięły górę i dzisiejsze dzieło musiało wepchnąć się w kolejkę. Tym razem nieco krócej, więc chyba Was nie zamęczę. Nie przedłużając, zapraszam!


Internet to magiczne miejsce, w którym każdy może pokazać się światu, bez względu na zdanie innych. Nie trzeba nikogo prosić o pozwolenie lub fundusze. Wystarczy trochę wolnego czasu i pomysł, a resztą zajmą się widzowie. Jest to świetna okazja dla ludzi, którzy tworzą coś niesamowitego, lecz nie potrafią się wybić, ale też i dla tych, którzy reprezentują sobą, powiedzmy, sztukę „niższą”. I właściwie nie jest to nic złego. W końcu każdy z nas poszukuje czegoś innego. Jeden pragnie poczytać czy obejrzeć coś z przesłaniem, a drugi po prostu zrelaksować się, pośmiać, „odmóżdżyć”. Prawdę mówiąc najczęściej największą popularność zyskują twory lekkie, zabawne, czasem głupie. Dziś zajmę się jednym z nich.
Jakiś miesiąc temu na Youtubie pojawił się filmik, który bardzo szybko zyskał dużą popularność. W momencie, w którym piszę te słowa, ma 23 903 669 wyświetleń, 139 491 „łapek w górę” i 15 156 „łapek w dół”. Jak widać opinie są podzielone, lecz zadowolonych słuchaczy jest o wiele więcej. A o jakim filmiku dokładnie mówię? Część z Was może już się domyśla, że chodzi o teledysk piosenki „My Słowianie” Donatana i Cleo. W jaki sposób klip zyskał tak dużą popularność? Jakie są jego atuty? A może ma jakieś wady? Spróbujmy się o tym przekonać.


Jeśli chodzi o powody popularności, to myślę, iż każdy zgodzi się, że wielka zasługa przypada aktorkom/modelkom, które w teledysku występowały. Te ich magnetyczne spojrzenia, taniec... tak, tak i oczywiście – biusty. Ale nie twierdzę, że tylko głębokie dekolty ściągnęły publiczność. Sama melodia jest bardzo chwytliwa, skoczna. Potrafię zrozumieć, jeśli komuś się to podoba. Ja sama przy pierwszym odsłuchaniu stwierdziłam, że piosenka jest nie najgorsza. Ale przy kolejnym i kolejnym, i kolejnym... Kiedy piosenka zaczęła atakować mnie w radio, na imprezach, kiedy zaczęłam tak naprawdę wsłuchiwać się w tekst. Borze wszechlistny! Moje nerwy nie mogły tego dłużej znieść i musiałam, po prostu musiałam się na ten temat wypowiedzieć.
Może zacznijmy od ostrzeżenia wystosowanego do słuchaczy przez Donatana.

„Jeżeli masz problemy z poczuciem humoru i dystansem do świata, lub cierpisz na nadciśnienie i uwiąd starczy, nie oglądaj tego teledysku. W każdym innym przypadku przed włączeniem klipu zapoznaj się z pojęciem słowa "ironia" i skontaktuj się z lekarzem lub farmaceutą gdyż teledysk niewłaściwie zrozumiany może zagrażać twojemu życiu i zdrowiu”.

         Kilka uwag. Po pierwsze, jeśli chodzi o powyższy tekst jako całość... Rozumiem, że miał dać wszystkim znać, że piosenka (tekst i teledysk) jest żartem, tak? Cóż, dziękuję bardzo! Inaczej nigdy bym się nie domyśliła, bo przecież jestem idiotką! Czy tak myślicie o wszystkich swoich słuchaczach?
Zdradzę wam mały sekret dotyczący żartów. Jeśli są naprawdę śmieszne, to nikomu nie trzeba mówić, że są żartami! Ludzie po prostu domyślają się tego i się ŚMIEJĄ.
         Ale może przesadzam. Może Donatan po prostu nie chciał, by ktoś poczuł się przez filmik urażony? To by bardzo dobrze o nim świadczyło... Pozostaje tylko problem: nawet jeśli ktoś rzeczywiście poczułby się urażony, to kogo to obchodzi?! Widzieliście kiedyś twórców, nie ważne czy muzyków, czy filmowców, czy pisarzy, którzy już na wstępie swojego dzieła asekurancko tłumaczą się, że to wszystko to są tylko takie żarty, że to się nie dzieje naprawdę? Czy ktoś widział takie ostrzeżenie przed obejrzeniem teledysku do „Bożenki” Braci Figo Fagot?! Nie! Bo takie coś jest nie tylko niepotrzebne, ale też w ogóle nie zabawne.
A po drugie, jako że nie dotyczą mnie żadne z wymienionych przez Donatana problemy, postanowiłam rzeczywiście zapoznać się z pojęciem „ironia” (pozwólcie, że kontakt z lekarzem i farmaceutą sobie odpuszczę – lubię życie na krawędzi). Oto wyniki moich badań.

Z definicji krótkich:  

"ironia - kpina, złośliwość lub szyderstwo ukryte pod pozornym żartem lub wypowiedzią aprobującą" [http://sjp.pl/ironia].

         Czyli... skoro teledysk jest ironiczny, to znaczy, że mam myśleć, że to tylko żart, ale tak naprawdę Donatan i Cleo ze mnie kpią? A może nie ze mnie, ale ze wszystkich Słowian! W końcu to o nich jest ta piosenka! Hm, to nie było zbyt miłe. Ale cóż, może dłuższa definicja od cioci Wikipedii coś na to poradzi? 


         Hm... Okazuje się, że jest wiele oblicz ironii. O który z nich mogło chodzić? Widzę trzy możliwości:
1)  twórcy teledysku jednak pod pozorem żartu ukryli kpinę;
2) mówiąc o ironii, chodziło im o to, bym to ja przyjęła ironiczną postawę, czyli nie przejmowała się zbytnio teledyskiem;
3) byśmy wszyscy okazali dystans wobec stereotypów... Tylko, że to byłaby już AUTOIRONIA.
Przyjmijmy jednak, że chodziło o ironię z punktu trzeciego i przejdźmy już do samej piosenki.

„My, Słowianie, wiemy, jak nasze na nas działa”

         Pierwsza linijka i już wyprowadza mnie z równowagi. „Nasze”? Nasze co? Jak działa? Ja nie wiem. Czy to znaczy, że nie jestem Słowianką? Ech, może później się wyjaśni.

"Lubimy, jak poruszasz tym, co mama w genach dała.
To jest ta gorąca krew, to jest nasz słowiański zew!
My, Słowianki, wiemy, jak użyć mowy ciała,
Wiemy, jak poruszać tym, co mama w genach dała.
To jest ta słowiańska krew, to jest ta uroda i wdzięk!"

         Dobra, wiemy już, że piosenka będzie nawiązywać do stereotypu, że polki są najpiękniejsze, choć Słowianki to też kobiety innych narodowości. A swoją drogą, skoro Słowianki są takie najlepsze, to ile razy wygrały wybory miss świata? Może nie jest to bardzo wymierne kryterium, ale jakieś muszę mieć. Zatem? Cztery razy. Od 1951 roku cztery Słowianki zdobyły tytuł. Polka - Aneta Kręglicka, Czeszka - Tatiana Kucharova, Rosjanki - Julija Kuroczkina i Ksenia Suchinowa. A miss universe? Rosjanka – Oksana Fiodorowa.
         Z tego wniosek: Słowianki owszem, są super, ale nie są najlepsze na świecie. Gdyby były, wygrywałyby wszystkie konkursy za każdym razem. I może powiecie, że za bardzo się czepiam, albo przesadzam, ale taka jest właśnie moja reakcja na generalizację, której szczerze nienawidzę.
Dalej piosenka jest mniej więcej o tym samym. Cleo wychwala walory Słowianek (które możemy jednocześnie obserwować na teledysku), cieszy się, że wszystko to jest naturalne. Ale muszę przytoczyć fragment, który naprawdę mnie rozbawił:

„A nasze Panie nie mają kompleksów,
Bo nie mają powodów ich mieć”.

         Droga Cleo, jeśli kiedykolwiek widziałaś, poznałaś kobietę, która nie posiada kompleksów (ale ŻADNYCH, nawet najmniejszych), to błagam poznaj mnie z nią. Może czegoś bym się od niej nauczyła. Bo póki co jeszcze nie spotkałam takiej, która by ich nie miała. I cóż to za argument, że nie mają do nich powodów? Chyba żadnej kobiecie jeszcze to nigdy nie przeszkodziło w znalezieniu choćby malutkiego fragmentu swojego ciała, na który mogłaby narzekać.
A teraz najlepsza część:

„To, co nasze jest, najlepsze jest, bo nasze jest (to!),
To, co nasze jest, najlepsze jest to nasze, wiesz? (to!)
To, co nasze jest, najlepsze jest, bo nasze jest (to!)
To, co nasze jest, najlepsze jest to nasze, wiesz (to!)”

         Nie ma to jak solidne, niepodważalne argumenty. To co jest najlepsze jest nasze, bo jest najlepsze i jest nasze... Czy jakoś tak. W każdym razie przekonałaś mnie Cleo! Od teraz pobiję się z każdym, kto będzie twierdził, że mamy problem ze służbą zdrowia, oświatą, biurokracją, drogami czy pkp! Jeśli są nasze to są najlepsze i już!
         Do tekstu wkrada się jeszcze jeden sterotyp, który właściwie nie ma za bardzo związku z całą resztą, ale chyba się rymowało, więc kto by się przejmował szczegółami. Chodzi o słynne picie wódki, która jest lepsza niż whiskey i gin. Chyba nikt się nie zdziwi jeśli teraz stwierdzę, że o gustach się nie dyskutuje?

„A w teledysku nie ma podtekstów”

Hm, ciekawa jestem co oznacza ten trudny termin...

podtekst - ukryte znaczenie wypowiedzi, zamaskowane przez jej sens bezpośrednio dostępny, pozostawione domyślności słuchacza lub czytelnika.

Podtekst obejmuje zwykle treści, o których nie wypada lub nie można w danej sytuacji mówić wprost, a więc niecenzuralne, nieprzyzwoite lub z jakiś powodów przykre dla odbiorcy”.
(http://www.cotojest.info)

         Ta jasne. Nie ma ani jednego, O.K. cokolwiek powiesz Cleo. A może użyłaś tego słowa specjalnie? Każdy słysząc „podtekst” nie będzie zastanawiał się, czy było tam jakieś „nie”, prawda?
I po raz kolejny tłumaczenie się z żartu? Serio, załapaliśmy za pierwszym razem! Poza tym, kto odwołuje się do teledysku w tekście piosenki? Czy on powstał najpierw? Czy dopisali ten tekst potem? Chyba jedynym wytłumaczeniem jest, że wymyślając tekst wizualizowali sobie od razu, jak będzie wyglądał teledysk i na koniec stwierdzili, że kogoś może urazić, czy ktoś nie zrozumie żartu. A potem jeszcze zdecydowali dodać ten kretyński tekst na początku klipu, tak na wszelki wypadek. Cóż, co za dużo to nie zdrowo. A przy okazji, nie przewidzieli, że piosenka stanie się popularna? Z tak obdarzonymi kobietami? Dziwne, a może skromne? Tylko trochę szkoda, że jednak nie przyszło im to na myśl. Bo piosenka wydaje się bez teledysku nie funkcjonować, a jednak jest puszczana w radio. Dla kogoś, kto filmiku nie oglądał (a mimo wszystko są z pewnością takie osoby), fragment ten będzie brzmiał absurdalnie i bez sensu. Chyba, że zaintrygowany szybko podbiegnie do komputera i odtworzy teledysk, żeby na własne oczy zobaczyć ten „brak podtekstów” i tym samym jeszcze bardziej zwiększy liczbę wyświetleń! Genialne!

"Jak nie wierzysz, to pojedź na wieś!"

Byłam, nic takiego nie widziałam, dziękuję.
         
         Jest jednak jeszcze jeden element, oprócz płytkiego tekstu, który powoduje, że pragnę walić głową w ścianę. Wokalistka, a dokładniej jej głos. Brzmiący jak skrzek. Dla osoby uwielbiającej głębokie, miękkie dźwięki to „coś” jest nie do zniesienia. Ale kobieta ma naprawdę pięknego warkocza. Jej chyba też się spodobał, skoro występuje w nim podczas praktycznie każdego wywiadu...
         A jeśli chodzi o mój ulubiony moment w piosence? Druga minuta, dwudziesta szósta sekunda teledysku do minuty drugiej, czterdziestej dziewiątej sekundy. Wokalistka nareszcie zamyka buzię, tancerki pięknie się kręcą i możemy posłuchać przyjemnej melodii.
Jeśli miałabym wydać teraz werdykt, powiedziałabym, że jeśli chodzi o mnie, to chciałabym już nigdy w życiu nie słyszeć tej piosenki i oddałabym naprawdę wiele, żeby została usunięta z mojego mózgu. Powtórzę jednak, że całkowicie rozumiem, dlaczego jest lubiana przez tak wielu i nikogo nie będę z tego powodu winić. Tym bardziej, że jak pisze w opisie filmiku Donatan:

„Numer nagraliśmy dla żartu na rozgrzewkę w studio, a on okazał się być zbyt dobry, żeby leżeć w szufladzie”.
        
         Czyli jednak nie powinnam czepiać się głupiego tekstu o niczym? Nie sądzę. Bo ja, w przeciwieństwie do samych twórców, szanuję ich pracę. Nad tym teledyskiem pracowało naprawdę sporo osób. Serio, sami zobaczcie.

"Muzyka: Donatan 
Produkcja: Donatan
Wykonanie: Cleo
Tekst: Cleo
Reżyseria: Piotr Smoleński 
Scenariusz: Donatan
Zdjęcia: Piotr Smoleński oraz Michał Jadiello
Montaż: Piotr Smoleński oraz Michał Konrad
Korekta barwna: Michał Konrad
Kierownik planu: Donatan
Charakteryzacja i kostiumy: Urszula Łęczycka, Martyna Jeziorska, Magdalena Klonowska
Światło: Robert Kuliś
Kran: HRE
Pomoc na planie: Daniel Ciesielski, Kamil Ornanowicz
Rysunek: Andrzej Tomaszuk
Lektor: Paweł Olszowik 
Foto: Daniel Bienias
Mix i Mastering: Jarosław Baran 
Cyja i Altówka: Jacek Kopiec oraz Magdalena Brudzińska
Nagranie zostało zrealizowane w studio : Gorycki & Sznyterman

Teledysk został nakręcony dzięki uprzejmości najbardziej urokliwego skansenu w Polsce : Muzeum Rolnictwa im. ks. Krzysztofa Kluka 

Wystąpili:
Donatan
Cleo
Luxuria Astarotch 
Zespół Warszawianka
Natalia Dudek
z agencji PKMK
Ada Barbarewicz
Joanna Wiktoria Czubak
Alexsandra Gurevich
Karolina Radziszewska"


         Moim zdaniem, jeśli ktoś angażuje ludzi, wydaje pieniądze i trudzi się, by stworzyć taki naprawdę fajny teledysk, to mógłby chociaż przeczytać raz jeszcze słowa piosenki i zastanowić się nad nimi! Może dałoby się coś poprawić? Zmienić? Pierwsza wersja tekstu nigdy nie jest najlepsza, żeby się doskonalić musimy pogodzić się z tym, że popełniamy błędy i zwyczajnie starać się je poprawiać. Jak dla mnie ten tekst jest nie tylko płytki i głupi, ale też okropnie leniwy.

         Traktujcie swoich słuchaczy poważnie. Nie jesteśmy idiotami.

niedziela, 24 listopada 2013

Just read the book god damnit!

       Nadszedł czas na moją pierwszą notkę. Przyznam, że wybór materiału nie należał do trudnych. Prawdę mówiąc cały blog powstał między innymi  po to, bym mogła publicznie wypowiedzieć się na temat dzisiejszego kąska (ale nie bójcie się, mam w zanadrzu jeszcze wiele pomysłów na dalszą działalność). Mam nadzieję, że długość notki nikogo nie przerazi, ale wierzcie mi, że to same najważniejsze rzeczy. Nie zdajecie sobie nawet sprawy ile faktów musiałam przemilczeć, by nie zrobić z tego obszernej rozprawy. Tak więc nie przedłużając zapraszam do zmierzenia się razem ze mną z ekranizacją „Gry Endera” w reżyserii Gavina Hooda.
(w tekście będą występowały cytaty zarówno z filmu (tłumaczenie ze słuchu), jak i z książki Orsona Scotta Carda)

Patrząc jednocześnie na film i książkę, muszę stwierdzić, że historia dziesięciolatka, który stanął na czele Międzynarodowej Floty w walce z Formidami, wzbudziła we mnie ogromne emocje. Zarówno pozytywne, jak i negatywne. Kiedy namówiono mnie do przeczytania „Gry Endera” byłam sceptyczna. Bałam się, że będzie to po prostu kolejna historia o wyjątkowym chłopcu, który ma uratować świat. I właściwie, nie ma co dziwić się takiemu myśleniu. Andrew Wiggin rzeczywiście ma wiele cech, które zazwyczaj posiada tak zwany Garry Stu. Ale odróżnia go mały szczegół. Ender nie jest w swojej wyjątkowości odosobniony. Ale nie tylko to czyni książkę wyjątkową, genialną, bezbłędną. O części z tych rzeczy postaram się opowiedzieć Wam już w tym tekście, na inne prawdopodobnie przyjdzie pora w późniejszych odcinkach, a pozostałe? Może odkryjecie je sami po prostu czytając książkę? Z tak wygórowanym zdaniem o pierwowzorze, byłoby rzeczą niemożliwą, by pozostać wobec adaptacji obiektywną. Ba, już od pierwszej chwili, zaraz po obejrzeniu trailera miałam najgorsze przeczucia. Moim pierwszym wypowiedzianym wtedy zdaniem (zaraz po otrząśnięciu się z szoku i wykrzykiwaniu: O mój borze szumiący robią ekranizację „Gry Endera”! Nareszcie!!!) było: na pewno to spieprzą (choć dosadniej). I nie był to wynik przekonania, że jest słaby reżyser/scenarzysta czy aktorzy. Nie, o nich nie wiedziałam zupełnie nic.  Moje przeświadczenie brało się głównie z bezgranicznego oddania i miłości do książki. Bo przecież ona jest zbyt perfekcyjna. W jaki sposób oddać całą jej doskonałość w przeciągu dwóch godzin? Ale to przekonanie, było dla mnie również pewną furtką. Miałam nadzieję, że jeśli wyjątkowo obniżę moje oczekiwania, to zostanę mile zaskoczona. Jeśli pójdę do kina z myślą, że właśnie idę zmarnować pieniądze, obejrzeć jakieś gówno, to na pewno znajdzie się coś, co mi się spodoba. Niestety nie udało mi się. W trakcie ostatnich chwil oczekiwania zaczęłam wierzyć, że film będzie naprawdę udany, że wgniecie mnie w fotel, rozniesie mi mózg. I wszystko zaczęło działać w odwrotną stronę niż zakładałam.
Przejdźmy więc do filmu. Postaram się przeanalizować kolejne sceny jak najdokładniej w porównaniu do książki i do moich oczekiwań. Jeśli nie znacie fabuły to lepiej w tym właśnie miejscu przestańcie czytać, a najlepiej idźcie do biblioteki, księgarni, poszperajcie w przeglądarce i zdobądźcie dla siebie tom „Gry Endera”. Po prostu przeczytajcie książkę. Gwarantuję, że się nie zawiedziecie, bo jeszcze nie poznałam osoby, której by się ta historia nie spodobała. Przeczytajcie książkę, obejrzyjcie film, a potem wróćcie pod cień oleandra i przeczytajcie mój tekst do końca. Może zgodzicie się ze mną? A może będziemy musieli dłużej podyskutować?

SPOJLERY! SPOJLERY!

Film rozpoczyna się od szybkiej ekspozycji. Dowiadujemy się, że pięćdziesiąt lat wcześniej (w książce osiemdziesiąt) Ziemię zaatakowali kosmici zwani Formidami. Udało się ich pokonać jednak od tamtego czasu ludzie żyją w strachu, że inwazja się powtórzy. Postanowili więc przygotować się najlepiej jak tylko potrafią do ich przyjęcia. Odkryli, że najlepszymi dowódcami będą specjalnie szkolone, niezwykle inteligentne dzieci. Tutaj dowiadujemy się również, że część filmu będzie prowadzona w formie narracji przez samego Endera. I tu przyszedł czas na mój pierwszy komentarz. Jeśli chodzi o samą ekspozycję, ok. Nie widzę przeciwwskazań. Wprawdzie w książce super było samodzielnie odkrywać prawdę, ale rozumiem, że w tym akurat filmie mogło nie być miejsca na takie zagadki. Zastrzeżenia mam od momentu, w którym po raz pierwszy widzimy Endera ( swoją drogą z twarzy aktor dobrany nienajgorzej. Zawsze wyobrażałam sobie Endera jako chłopca delikatnego i wrażliwego i to właśnie widzę na ekranie. Za to o jego wieku i wzroście zdążę jeszcze wspomnieć niejeden raz).

Przyjrzyjmy się narracji:


„Zgromadzenie Narodów Zjednoczonych uznało, iż jedyną nadzieją na przetrwanie ludzkości jest wyjątkowa inteligencja dzieci. Powstały specjalne gry, uczące je reagowania w obliczu nieznanego im wcześniej zagrożenia. Jestem jednym z tych rekrutów.”

Trochę zastanawia mnie ten fragment. Niby wszystko jest ok, ale jednak sama idea wykorzystywania dzieci do walki z kosmitami jest tu wytłumaczona niezwykle szybko i po łebkach. Myślę, że widzowie nie znający książki nie potrafiliby zrozumieć o co tak naprawdę chodziło. Będą tylko myśleli, że to absurdalny pomysł. Że główna oś linii fabularnej opiera się na czymś nielogicznym. A w książce Card wytłumaczył to bardziej dokładnie. Dzieci mogły być dowódcami w walce z robalami, bo  nie czuły strachu, że coś się nie uda. Są szybsze, odważniejsze, bardziej kreatywne.
Następną gnębiącą mnie sprawą jest wygląd chłopców. Ubrani w mundury, sprawiają wrażenie, że już znajdują się w Szkole Bojowej. I taka właśnie była moja pierwsza myśl. Jednak nie mogę w nią długo wierzyć, przecież widzę czujnik na karku Endera! Więc o co chodzi? Otóż twórcy filmu postanowili wprowadzić nas w nastrój i umieścić głównego bohatera w szkole, w której wszyscy są rekrutami. A to nie była prawda. Ender uczęszczał do normalnej szkoły z normalnymi dziećmi. Przez co był wyobcowany, ze względu na nadprzeciętny poziom wiedzy i właśnie czujnik. Kiedy mu go usunięto (swoją drogą w tak zaawansowanym technicznie świecie nie znają pojęcia znieczulenia?) stracił ochronę i pojawiła się agresja ze strony otoczenia. Jeśli chodzi o scenę bójki, to nie mam wielkich zastrzeżeń. Wydaje mi się, że była zrobiona przyzwoicie, choć wyglądałaby o wiele lepiej, gdyby aktorzy byli w swoim książkowym wieku. Bo może nie wszyscy o tym pamiętają, ale Ender na samym początku opowieści miał jedynie sześć lat. I w tym samym wieku był jego prześladowca.
Może już tu pasuje bym wyznała, czego najbardziej brakowało mi w filmie. Na co liczyłam najbardziej i zawiodłam się. Otóż chciałam zobaczyć dzieci. Chciałam zobaczyć osoby tak niewinne zachowujące się w sposób brutalny, podstępny, dorosły. Czytając książkę co chwilę przeżywałam szok, gdy przypominałam sobie w jakim wieku są postaci. Marzyłam żeby być w takim szoku nieustannie. Niestety aktor grający Endera (Asa Butterfield) ma lat szesnaście. Odtwórca Groszka (Aramis Knight) – czternaście. Rozumiem, że nie można było jednocześnie mieć aktorów kilkuletnich do początkowych scen i stopniowo rosnących, tak by byli w odpowiednim wieku w scenie ostatniej, ale kurde! Brakowało mi tego! Może gdyby chociaż spróbowali kręcić tak, żeby Ender wydawał się niższy? Operatorką nie jestem, ale wydaje mi się, że dałoby radę coś takiego wykonać.
Ale wracając do fabuły, może coś co przypadło mi do gustu? Scena z Peterem. Była dokładnie taka jak trzeba. Starszy brat ukazany jako psychopata, którym rzeczywiście wtedy był. Siostra łagodna, broniąca najmłodszego. Ale znów wiek bohaterów... W książce Peter miał lat dziesięć! Wyobraźcie sobie jak o wiele poważniej i przerażająco wyglądałaby ta scena, gdybyśmy widzieli braci w ich rzeczywistym wieku. Robi wrażenie, czyż nie?
Tak czy siak Ender przeżywa starcie z bratem i zostaje przyjęty do Szkoły Bojowej. I tu dochodzimy do sceny na promie, która chyba najbardziej zdenerwowała wszystkich fanów książki. Groszek! Groszek poleciał do szkoły w tym samym czasie co Ender! Jak to zobaczyłam to po prostu... grrr! Ktoś powiedziałby, co za różnica kiedy pojawił się Groszek? A ja powiem, jest różnica! Wprowadzając Groszka w złym momencie reżyser amputował całkowicie źródło relacji między dwoma najlepszymi uczniami Szkoły. Gdy Ender był już dowódcą Armii Smoka postanowił z najmniejszym ale i najbystrzejszym żołnierzem zrobić to samo, co Graff zrobił z nim samym. Wyizolować go. I to było źródłem początkowego konfliktu między chłopcami. Każda ich rozmowa przeradzała się w kłótnię. Jednak kiedy w grze przestały obowiązywać jakiekolwiek zasady to do Groszka Ender zwrócił się po pomoc dając mu dowództwo nad specjalnym oddziałem od „głupich pomysłów”. Szanowali się wzajemnie i rozumieli, że razem potrafią zdziałać o wiele więcej niż w pojedynkę. Może nawet pokonać nauczycieli? Jednak zamiast rozwijającej się relacji między chłopcami dostajemy przeciętną rozmowę na promie. Następnie wspólne eksperymentowanie z bronią podczas treningu. A potem bach! Mamy przyjaźń na wieki! Dajcie spokój. Groszek pełnił w tym filmie rolę właściwie epizodyczną.  Podczas gdy był postacią tak ważną, że w późniejszym okresie doczekał się nawet własnej książki, gdzie te same wydarzenia przedstawiane są z jego perspektywy („Cień Endera” 1999r.). Ci, którzy jedynie oglądali film nigdy się nie domyślą, że tak naprawdę Groszek, był kimś w rodzaju zastępcy Endera. Ostatnią deską ratunku, w razie gdyby Wiggin nie podołał zadaniu. Groszek był równie bystry i uzdolniony jak Ender. Ale myślał o wiele szybciej od niego. Brakowało mu tylko jednej cechy. Pozostali dowódcy nie poszliby za nim. Nie czuliby się dobrze wypełniając jego rozkazy. Nie chciałabym tu zbytnio wgłębiać się w szczegóły dotyczące Groszka, ale jeśli ciekawi was inne spojrzenie na historię, to zdecydowanie polecam „Cień Endera”.
Ale poza tym sytuacja na promie wyszła całkiem nieźle. Izolacja Endera przez Graffa przebiegła prawie identycznie jak w książce, a to zawsze jest miłe. Ale sposób w jaki Ender poradził sobie z tą izolacją? Hm, w filmie nie było to trudne. Po prostu oberwał od nauczyciela za zadawanie pytań. I nagle chłopcy zaczęli patrzeć na niego w inny sposób. Była też sytuacja na lekcji. W której Bernard wyśmiał Alai, a Ender mu odpowiedział. I tyle. Koledzy w ostentacyjny sposób zaczęli z nim jadać. Cała ta scena była tak patetyczna, że brakowało jedynie, by ktoś stanął na stole w mesie i wygłosił porywającą mowę. Możliwe, że za bardzo się czepiam, w końcu w książce wyglądało to dosyć podobnie, jednak wciąż dobija mnie fakt z jaką łatwością to wszystko zostało przeprowadzone. Poza tym w książce w ten sposób zażegnana została jedynie izolacja. Zdobycie szacunku wymagało o wiele więcej pracy. Jak powiedział Enderowi Graff:

Jest tylko jeden sposób, żeby przestali cię nienawidzić. Musisz być tak dobry, że nie będą w stanie cię ignorować.”

I rzeczywiście Ender musiał zrobić wiele, by stać się najlepszym z najlepszych. A zaczęło się, gdy będąc w swojej pierwszej armii pod dowództwem Bonza Madrida rozpoczął dodatkowe treningi w czasie wolnym ze swoimi Starterami. Dzięki nim uczyli się nawzajem, ale to on im przewodził, przekazywał to, co podpatrzył u starszych. Nie obchodziło go, że jest wyżej w hierarchii. Ale tego niestety nie uwzględniono w filmie. Znaleziono za to miejsce na wątek, który nurtuje mnie już do samego końca filmu. Relacja Ender-Petra. Niby nic wielkiego. Rozmawiali, razem trenowali. Właściwie oboje byli wyrzutkami w Armii Salamandry. On – najmłodszy i niedoświadczony, ona – dziewczyna. Jednak reżyser w jakiś sposób sprawił, że między aktorami była... chemia. Bleh! Za każdym razem kiedy wspólnie ćwiczyli, trzymali się za ręce czy wpatrywali w te swoje oczka miałam wrażenie, że zaraz zaczną się całować! A przypominam, że w tym czasie w książce Ender miał niecałe siedem lat, a Petra była niewiele starsza. Przy tym przez rozwinięcie ich relacji nie było już miejsca na pokazanie przyjaźni Endera z Alai czy z Groszkiem, a one były o wiele mocniejsze niż ta z Petrą. 
Następny awans - Ender dostaje własną armię. W książce ten zaszczyt spotkał go po trzech latach. W filmie wszystko dzieje się tak szybko, jakby przeniesienie nastąpiło po kilku dniach spędzonych w szeregach Armii Salamandry. I jeszcze sposób w jaki się to stało... Graff wezwał do siebie Endera i podczas rozmowy powiedział coś w stylu: Hm, a może wolałbyś mieć własną armię zamiast męczyć się pod rozkazami tego głupiego Bonza? Wtedy wszyscy musieli by słuchać ciebie! W dodatku przydzielimy ci żołnierzy spośród chłopców, których znasz i lubisz, to będzie ci raźniej. W końcu osoby, które ostatecznie będą walczyć razem z tobą przeciw robalom wcale nie muszą mieć doświadczenia w dowodzeniu armią, wystarczy, że będą słuchać ciebie, o nasz wybawco!
Oczywiście w rzeczywistości wyglądało to nieco inaczej. Ender po prostu dostał rozkaz i musiał się do niego zastosować. I owszem, stało się to wcześniej niż zwykle, ale i tak chłopiec zdążył służyć w tym czasie w kilku różnych armiach, być dowódcą własnego plutonu, doskonalić się w sztuce bitewnej. A pod jego komendą znalazło się czterdziestu chłopców, którzy niczym nie zasłużyli się w poprzednich armiach, a większość była nieumiejącymi praktycznie nic Starterami. Nie miał więc Ender łatwego zadania, jeśli chciał stworzyć niepokonaną armię. Ale przecież od samego początku nie dostawał od nauczycieli zadań łatwych.

Ender Wiggin musi wiedzieć, że cokolwiek się stanie,
nikt z dorosłych nie przyjdzie mu z pomocą. Musi wierzyć, aż do samej głębi swej duszy, że
może dokonać tylko tego, do czego dojdzie sam, on i inne dzieci. Jeśli w to nie uwierzy, nigdy
nie osiągnie szczytu swoich możliwości.”

Wszystkie przeszkody, które stawiano na jego drodze miały służyć maksymalnemu rozwinięciu jego zdolności. Wielokrotnie chłopiec był traktowany jak ciekawy eksperyment. Rzucano go w sytuację, pozornie bez wyjścia i obserwowano jak sobie poradzi. Zasady gry przestały się już liczyć. Armia Smoka musiała stanąć do walki po trzech tygodniach, a nie po zwyczajowych trzech miesiącach. I od tamtej pory otrzymywała bitwy codziennie. Następnie dwie jednego dnia. Z opóźnionym zawiadomieniem. Przeciwko dwóm armiom. To tak naprawdę przestała być gra. Endera i jego chłopców wykorzystywano do granic wytrzymałości. Sprawiono im warunki jak najbliższe prawdziwej wojnie, gdy nigdy nie wiesz, czy będziesz mieć czas na sen, odpoczynek. Gdzie wróg może zaatakować z każdej strony i o każdej porze. Armia Smoka była stawiana w coraz gorszej pozycji z każdą kolejną walką, ale to jej nie przeszkadzało. Ender wciąż wygrywał. Jednak sytuacja stawała się coraz bardziej poważna. Chłopcy ciężko znosili to napięcie, a pokonani dowódcy szukali innej drogi zemsty. Jeśli nie w Sali Treningowej to na korytarzach. Życiu i zdrowiu Endera zaczęło zagrażać realne niebezpieczeństwo.
Czytając te fragmenty książki ciężko myśleć o całej sytuacji obojętnie. Rozważa się nad moralnością działań nauczycieli, a w szczególności pułkownika Graffa. Nawet znając stawkę (zagrożenie ze strony robali) ciężko zrozumieć jak ktokolwiek mógłby tak znęcać się nad małymi dziećmi. Odczuwa się emocje chłopców, ich wyczerpanie. A film? Pokazuje nam jedną bitwę. Beznamiętnie. W dodatku do oddziału dołącza Petra! Po co? Nie rozumiem (w tym czasie powinna sama być dowódcą Armii Feniksa). Przecież w książce, gdy Ender dostał swoją armię i zaczął wygrywać wszystkie walki stał się dla pozostałych dowódców persona non grata. Wszyscy go nienawidzili, nawet Petra. Dlaczego nie pokazano nam tego? Dlaczego nie pokazano nam frustracji i wyczerpania chłopców? Czemu nie sprawili, żebyśmy ich żałowali?
Po bitwie reżyser od razu przechodzi do kolejnej ważnej sceny. Potyczki z Bonzem. Wiele osób wyśmiewa wzrost Moisesa Ariasa względem Asa Butterfielda. Ja też. W końcu w książce Bonzo był trzy lata starszy od Endera. Ale przyznam, że do roli nadawał się niezwykle. Wystarczy spojrzeć na jego twarz, spojrzenie pełne nienawiści wręcz psychopatyczne. Posłuchać jego głosu. Gdy Moises pojawia się na ekranie od razu widzimy, że jest niepoczytalny i zdolny do wszystkiego. Ale sama walka między chłopcami? Porywająca nie była. Niby wszystko działo się tak samo jak w książce, lecz... sami spójrzcie:

Ender cofnął się i pozwolił, by lęk, który odczuwał, odbił się na twarzy.
- Nie bij mnie, Bonzo - powiedział. - Proszę.
Na to właśnie czekał Bonzo: wyznanie, że to on jest silniejszy. Innym chłopcom wystarczyłaby może kapitulacja Endera; dla Bonza była jedynie znakiem, że zwycięstwo jest pewne. Zamachnął się nogą jak do kopnięcia, ale w ostatniej chwili skoczył. Ender dostrzegł przeniesienie ciężaru ciała i pochylił się nisko, by Bonzo nie mógł stanąć pewnie, gdy spróbuje go złapać do rzutu. Twarde żebra Bonza trafiły Endera w twarz, a dłonie uderzyły o plecy szukając uchwytu. Ender jednak skręcił tułów i palce ześliznęły się po skórze. W jednej chwili Ender - wciąż w uścisku Bonza - wykonał pełny obrót. (...) Zamiast więc próbować kopnięcia, wybił się z podłogi potężnym pchnięciem obu nóg jak żołnierz odbijający się od ściany i uderzył głową w twarz Bonza. Odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, jak Bonzo zatacza się w tył dysząc z bólu i zdziwienia, a krew płynie mu z nosa. Ender wiedział, że mógłby teraz wyjść z łazienki i zakończyć bójkę. (...) Ale potem starcie powtórzyłoby się znowu. I jeszcze raz, i następny, dopóki nie znikłaby wola walki. By ostatecznie zakończyć sprawę, musiał zranić Bonza tak mocno, że lęk stanie się silniejszy od nienawiści. Dlatego oparł się o ścianę, wyskoczył i odepchnął się ramionami. Jego stopy wylądowały na brzuchu i piersi Bonza. Ender obrócił się w powietrzu, lądując na dłoniach i palcach stóp, zrobił przewrót, znalazł się pod przeciwnikiem i gdy tym razem obiema nogami kopnął w górę, trafił mocno i pewnie. Bonzo nie krzyknął z bólu. W ogóle nie zareagował.”

Nie potrafię sobie dokładnie wyobrazić tej potyczki. Ale czuję emocje, desperację Endera. To, że wcale nie chce walczyć, ale wie, że nie ma innego wyjścia, bo jest zdany na siebie. Nikt by mu nie pomógł. W książce zaraz po podanym fragmencie do łazienki dostaje się Dink Meeker (który był starszy od Endera, nie walczył w jego armii) i personel medyczny. Ender jest natychmiast wyprowadzony z łazienki. Nie ma dostępu do Bonza, nie wie jak ten wyglądał po walce, ani w jakim jest stanie. Wie jedynie, że jest cały w jego krwi. Pozostaje mu tylko domyślać się, jak bardzo zranił swojego prześladowcę. Ekranizacja nie daje nam nawet chwili na wątpliwość. Właściwie od razu dowiadujemy się, że Bonzo jest martwy. A następnie Ender wyrusza na Ziemię na spotkanie z siostrą. W książce po tych traumatycznych wydarzeniach czekała go kolejna bitwa.

Dzień jeszcze nie minął. Miał już dzisiaj bitwę. Miał dwie bitwy - ci dranie wiedzą, przez co przeszedł, a jednak mu to robią. (...) Usiadł na skraju posłania. Wiadomość drżała mu w dłoni. Nie da rady, stwierdził bezgłośnie. A potem, już na głos:
- Nie dam rady!
(...) Łazienka była pusta. Wyczyszczona. Ani śladu krwi, która spłynęła z nosa Bonza i zmieszała się z wodą. Wszystko zniknęło. Jakby nic nie zaszło. Ender wszedł pod prysznic i spłukał się dokładnie, zmył pot walki i pozwolił, by spłynął do ścieku. Wszystko zniknęło. Ale przejdzie przez oczyszczalnię i rano wszyscy będą pili wodę z krwią Bonza. Usuną z niej życie, ale krew to krew, jego krew i pot Endera, spłukany ich głupotą albo okrucieństwem, albo czymkolwiek, co sprawiło, że na to pozwolili.(...)
Wszystko, co tylko mogą, żeby mnie pokonać, myślał Ender. Co tylko potrafią wymyślić,
zmienić wszystkie zasady, nieważne, byleby przegrał. Miał dosyć tej gry. Nic nie jest warte
krwi Bonza, barwiącej wodę na podłodze łazienki. Mogą go wymrozić, odesłać do domu. Nie chciał więcej grać.”

Ender znienawidził grę i chciał zrezygnować. Tę akurat chęć przedstawili w filmie nie najgorzej. Choć nagła chęć rezygnacji major Anderson wydaje mi się dziwna i niepotrzebna. Koniec końców w obu wersjach Ender pojawia się na jakiś czas na Ziemi i spotyka z siostrą. Chyba tylko szczegółem jest przypomnienie, że w filmie zażądał tego spotkania, a w książce wcale go nie chciał. Była to tylko kolejna zagrywka Graffa, by przekonać chłopca do powrotu do nauki.
Jednak ja nie mogę jeszcze opuścić Szkoły Bojowej. Wciąż pozostało kilka nieomówionych przeze mnie drobiazgów. Jeśli chodzi o grę myślową, to była całkiem fajnie zrobiona, choć oczywiście uproszczona. Efekty godne uwagi. Wyglądające jednocześnie na grę, ale i realistycznie. Chylę czoła. Nie rozumiem jednak paniki Graffa i Anderson, gdy chłopiec zaczął grać. W książce było to całkowicie normalne, a nawet pożądane. Tak naprawdę jedyną osobą, która nigdy nie zagrała w grę, by chronić prywatność swego umysłu był Groszek. A musiał w tym celu wręcz opędzać się od nieprzerwanie wyskakujących mu na ekranie komputera zaproszeń. Więc o co tyle krzyku?
A przy okazji. Major Anderson, kobietą? Ciekawy pomysł i nawet pasuje. Rozumiemy jej emocjonalne przywiązanie do chłopców i chęć ich ochrony. A może chcieli po prostu nieco urozmaicić ten męski świat?
Wracając do fabuły. Ender spotyka się z Valentine. I przyznam, że jest to całkiem ładna, udana scena. Jest nawet, z drobnymi zmianami, zamieszczona rozmowa rodzeństwa z książki, gdzie Ender wyjaśnia skąd bierze się jego powodzenie w każdej walce, a jednocześnie przyznaje, że nie potrafi pokonać Formidów.

„- Długo trwało, zanim to sobie uświadomiłem, ale możesz mi wierzyć,
że to prawda. Wszystko sprowadza się do jednej rzeczy: w chwili, gdy naprawdę rozumiem
swojego wroga, rozumiem go tak dobrze, że mogę pokonać, w tej właśnie chwili go
kocham. Myślę, że nie da się zrozumieć kogoś do końca, jego pragnień, jego wierzeń, i nie
pokochać go tak, jak on sam siebie kocha. I wtedy, w tym momencie, gdy ich kocham...
- Zwyciężasz ich.
- Nie, nie zrozumiałaś. Ja ich niszczę. Sprawiam, by nigdy już nie mogli mnie skrzywdzić. Miażdżę ich i rozgniatam, aż przestają istnieć.”

Valentine nie ma prostego zadania, ale udaje jej się przekonać brata do wznowienia szkolenia. Tłumaczy mu, że nawet jeśli nie rozumie Formidów tak, jakby chciał, to i tak jest najlepszą osobą, która mogłaby się z nimi zmierzyć. A jeśli nie spróbuje, dopiero wtedy będzie odpowiedzialny za porażkę. I teraz, nareszcie, mogę przejść do części filmu, która nawet mi się podobała. Do treningu z Mazerem Rackhamem i bitwach na symulatorze. Ender spotyka tu wszystkich swoich przyjaciół, najlepszych dowódców ze Szkole Bojowej. Którzy mieli przekazywać jego polecenia bezpośrednio do pilotów. Zastanawia mnie tylko obecność jednej osoby. W książce jego postać nie była szczególnie ważna (przyznam, że po roku od jej przeczytania, w ogóle go nie pamiętałam), a pan Hood postawił ją wyżej nawet od Groszka! Mowa tu, naturalnie, o Bernardzie, który został wykorzystany do stworzenia bohatera dynamicznego, który pod wpływem wydarzeń zmienia swoje zachowanie na dobre. Wszystko fajnie, ale jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że w książce (pomimo krótkiej przyjaźni) Bernard ostatecznie był jednym z tych chłopców, którzy chcieli zaatakować Endera razem z Bonzem, cały pomysł zaczyna się nieco sypać.
Powtarzam jednak, że ten fragment filmu był, mimo wszystko, najbardziej udany. Same walki na symulatorze były opisane sobie zupełnie inaczej, lecz tu muszę przyznać reżyserowi rację. Dobrą decyzją było umieszczenie wszystkich dowódców w jednym pomieszczeniu. Umożliwiło to pokazanie ich odczuć, reakcji na zwycięstwa i porażki. Ujrzenie dowodzącego wszystkimi Endera zrobiło na mnie duże wrażenie. A przy ostatniej walce, gdy przesunął planetę w dół, zgodnie ze stwierdzeniem „brama przeciwnika jest na dole”? Naprawdę imponujący efekt! I nareszcie można było dostrzec, że ci oficerowie, to istoty ludzkie, które mają prawo się męczyć i fizycznie i psychicznie. Mają prawo odczuwać presję. Brakowało mi tylko rosnącej niechęci Endera do walki. W książce przy ostatniej bitwie był już tak wyczerpany, że wygrana stała mu się obojętna. Osiągnął punkt krytyczny i nie chciał już grać. Tak samo jak podczas ostatniej bitwy w  Szkole Bojowej tak i tu, nie zastanawiał się czy postępuje zgodnie z zasadami. One już go nie obchodziły. Co więcej, miał nadzieję, że jeśli je złamie, to przegra i nareszcie będzie mógł odpocząć. To dlatego podjął decyzję o zniszczeniu planety. Bo powiedziano mu, że nie może tego robić. W filmie ta kwestia nie była jasno przedstawiona. Owszem, widać było, że pomysł jest szalony. Ale jak wiele by się zmieniło, gdyby na przykład Petra, po rozkazie  celowania w planetę, powiedziałaby: Ender, przecież to zakazane! A on mógłby odpowiedzieć: Nie obchodzą mnie ich zasady!
Po wygranej ostatniej walce (planeta powinna wybuchnąć do cholery!) Ender dowiaduje się prawdy. I przyznam, że tu scena również jest świetna. W książce pierwszą reakcją chłopca jest milczenie i zdumienie. Po prostu odchodzi do swojej kwatery.

Ender przebudził się, kiedy potrząsnęli go za ramię. Dopiero po chwili zdołał ich rozpoznać:
Graff i Rackham. Odwrócił się do nich plecami.
- Dajcie mi spać.
- Ender, musimy z tobą porozmawiać. (...) Jesteś bohaterem, Ender. Wszyscy widzieli, czego dokonaliście, ty i pozostali. (...)
- Zabiłem ich wszystkich, prawda? - spytał Ender.
- Kogo wszystkich? - nie zrozumiał Graff. - Robali? O to właśnie chodziło.(...)
- Wszystkie ich królowe. A więc zabiłem też wszystkie ich dzieci, wszystkich.
- Sami o tym zdecydowali, kiedy nas napadli. To nie twoja wina. Tak musiało się stać.
Ender chwycił mundur Mazera i zawisł na nim, ściągając mężczyznę w dół tak, że znaleźli się
twarzą w twarz.
- Nie chciałem ich wszystkich zabijać. Nikogo nie chciałem zabijać! Nie jestem mordercą!
Wy dranie, to nie ja wam byłem potrzebny, tylko Peter. Ale zmusiliście mnie do tego, oszukaliście mnie!
- Oczywiście, że cię oszukaliśmy. Na tym właśnie polegał ten pomysł - oświadczył Graff. -
Musieliśmy oszukiwać, inaczej nie byłbyś w stanie dokonać tego, czego dokonałeś. W tym
tkwił cały problem. Musieliśmy znaleźć dowódcę, który potrafiłby wczuć się w robali, myśleć
jak robale, rozumieć ich i przewidywać ich ruchy. Który potrafiłby zdobyć miłość swoich
podwładnych i wspólnie z nimi pracować jak doskonała maszyna, równie doskonała jak robale. Ale ktoś taki nigdy nie byłby zabójcą, którego potrzebowaliśmy. Nie mógłby ruszać do bitwy zdecydowany zwyciężyć za wszelką cenę. Gdybyś wiedział, nie byłbyś do tego zdolny. A gdybyś był osobą, która mogłaby to zrobić nawet wiedząc, nie potrafiłbyś dostatecznie dobrze zrozumieć robali.
- I to musiało być dziecko, Ender - dodał Mazer. - Byłeś szybszy ode mnie. Lepszy ode mnie.
Ja byłem już zbyt stary i zbyt ostrożny. Żaden porządny człowiek, który zna wojnę, nie włożyłby w walkę całego serca. Ale ty jej nie znałeś. Dopilnowaliśmy tego. Byłeś zuchwały, błyskotliwy i młody. Po to przyszedłeś na świat.
- Mieliśmy pilotów w naszych statkach.
- Tak.
- Kazałem im atakować i ginąć, i nawet o tym nie wiedziałem.
- Oni wiedzieli, Ender. I atakowali mimo to. Rozumieli, o co walczą.
- Nikt mnie nie pytał! Ani razu nie powiedzieliście mi prawdy!
- Miałeś posłużyć jako broń, Ender. Jak miotacz, jak Mały Doktor, działający bezbłędnie bez
wiedzy o tym, w co został wymierzony. To my cię wymierzyliśmy, Ender. Na nas spoczywa
odpowiedzialność. Jeśli popełniliśmy błąd, to my jesteśmy winni.”

W filmie natomiast, choć nikt nie pokusił się o dokładne wytłumaczenie dlaczego to akurat dzieci miały dowodzić flotą i dlaczego były oszukiwane, padło bardzo ważne zdanie. Ender od razu zdaje sobie sprawę z tego, że już na zawsze na jego barkach będzie ciążyć odpowiedzialność za wyniszczenie całego rozumnego gatunku. I jest tą perspektywą przerażony. Myślę, że jest to w pewien sposób ukłon w stronę kolejnych części sagi i bardzo mi się to podoba.
Kolejna dobra scena, to znalezienie przez Endera ocalałego jaja królowej. Dobrym pomysłem było umieszczenie go na Erosie. W końcu rozwinięcie całego wątku kolonizowania kosmosu, tak by Ender znalazł się na odpowiedniej planecie wymagałoby mnóstwa czasu. Dokonano w ten sposób pewnego kompromisu. Myślę jednak, że umieszczanie obok jaja królowej dorosłego Formida, który opiekował się nim tuż pod nosem ludzi, jest nie tylko dziwne ale i wielce nieprawdopodobne. Przecież wszystkie robale ginęły razem ze swoją królową! I jak przeżyłby w ukryciu przez tyle lat? Rodzi się tyle pytań, których można było spokojnie uniknąć zwyczajnie trzymając się treści książki.
Widać, że to do tej części filmu twórcy przyłożyli się najbardziej. W szczególności mieli spore pole do popisu jeśli chodzi o wszystkie komputerowe efekty. Szkoda tylko, że więcej niż pierwszą godzinę potraktowali jedynie jako mało ważny wstęp. 
Podsumowując, uznaję ekranizację za porażkę i stratę pieniędzy. Dla fanów książki prawdopodobnie będzie katorgą, a dla tych którzy jej nie poznali – niezrozumiałym zlepkiem zdarzeń. Można więc uznać, że jest przeznaczony dla nikogo. Reżyser (będący również scenarzystą) przebiegł się po powierzchni tej historii ani razu nie zerkając w głąb, a mógł tam naprawdę wiele zobaczyć. Choćby rozterki Endera, który boi się zostać zabójcą, a jednak wie, że tego właśnie od niego oczekują. Jego niepewność co do słuszności działań Międzynarodowej Floty. Ominięto tyle istotnych i interesujących wątków tylko by pokazać znaną wszystkim historię wybrańca, który ratuje świat. Ender szybko przechodzi trening, spotyka wrogów i sprzymierzeńców, a następnie wykonuje swoje zadanie. Nie pokazano prawie żadnych trudności, z którymi miałby się zmierzyć. Żadnych słabości, które powinien pokonać. W dodatku on sam, już w momencie przyjęcia do szkoły wie, że to na niego stawiane są wszystkie karty! Podczas gdy w książce mógł się tylko tego domyślać, wyciągać wnioski z otaczających go zdarzeń. Przepełniały go wątpliwości. Wiele musiał poświęcić, by osiągnąć zamierzony cel. Stając się najlepszym dowódcą jakiego miało MF stracił możliwość na znalezienie prawdziwej bliskości z przyjaciółmi. Nie miał nawet chwili na odpoczynek, żarty. W jego obecności nawet chłopcy, z którymi zaczynał szkolenie, nigdy się nie śmiali. Był dowódcą w każdym momencie każdego dnia. A po wielu latach został okrzyknięty zbrodniarzem wojennym.
Zastanawiałam się, co twórcy mogli zrobić, by uratować to dzieło. Może gdyby nie wzięli na warsztat całej książki, ale pierwotne opowiadanie z 1977 roku? Może gdyby zdecydowali się jedynie na film akcji? Albo wniknięcie w psychikę bohaterów? Im dłużej nad tym myślę tym bardziej odnoszę wrażenie, że reżyser chciał zrobić zbyt wiele rzeczy na raz i dlatego poniósł porażkę. Wiadomo, że w ekranizacji książki nigdy nie da się uchwycić wszystkiego, ale w takim razie trzeba po prostu na coś się zdecydować. Jeśli chciał skupić się głównie na ostatecznych bitwach, to trzeba było to zrobić, ale wtedy ten cały wstęp był tak naprawdę niepotrzebny. Albo może trzeba było podzielić to na części? Pierwszą poświęcić na Szkołę Bojową i skończyć po śmierci Bonza, a następną przeznaczyć na Szkołę Dowodzenia i Trzecią Inwazję? Kto wie, może kiedyś ktoś jeszcze podejmie to wyzwanie, a wtedy chętnie pójdę do kina i zobaczę, co mu z tego wyszło. 
Ale było jeszcze coś, na co liczyłam od chwili obejrzenia zwiastuna. Miałam nadzieję, że poprzez film twórczość Orsona Scotta Carda trafi do jeszcze większej rzeszy. Tym bardziej, że nie pisze tylko książek science-fiction. I tu nie zawiodłam się. Książki Carda pojawiły się w widocznych miejscach w księgarniach. Nie tylko „Gra Endera” ale i inne sagi. Te starsze i całkiem nowe. I to chyba cieszy mnie najbardziej. Bo Orson Scott Card to autor, którego nie powinno się ignorować. To osoba, którą najchętniej określam mianem geniusza i idealny wzór do naśladowania. Każdą książkę jego autorstwa pochłaniam wciąż nie mogąc się nadziwić ogromem wiedzy tego człowieka. Jeśli miałabym kiedyś rzeczywiście zostać autorką, to chciałabym być taka jak on.

I jeszcze moja ostatnia myśl:


Daj sobie spokój z filmem. Po prostu przeczytaj książkę!

środa, 20 listopada 2013

Wstępniak

Witam wszystkich wędrowców, którzy w przedziwny sposób zabłąkali się pod cień mojego oleandra. Jest to miejsce, w którym można spokojnie przysiąść i odpocząć oraz podyskutować na przeróżne tematy. Myślę, że głównie będą dotyczyły książek, filmów, seriali, muzyki. Ale nie chcę się ograniczać. Postaram się rozwinąć w przeciągu czasu i w miarę potrzeb.
Od razu ostrzegam, że wpisy będą przepełnione spojlerami, więc jeśli akurat wezmę na warsztat dzieło, z którym nie będziecie jeszcze zapoznani, to lepiej nie czytajcie wpisu, dopóki tego nie nadrobicie. Nie chciałabym nikomu psuć zabawy. ;)

Długo zastanawiałam się nad formą jaką powinny przyjąć umieszczane przeze mnie notki. Jeśli chodzi o blogosferę to najbardziej jestem zapoznana z analizami, ale sama nie aspiruję na tak odpowiedzialne stanowisko. Z drugiej strony tworzenie recenzji również mi nie odpowiada (za dużo trzeba ukrywać). W końcu doszłam do wniosku, że najbardziej leży mi coś na kształt felietonu. Będą to moje przemyślenia na tematy, które mnie interesują. Postaram się jak najbardziej klarownie przedstawić moje stanowisko. Udowodnić, że coś jest zachwycające, czy okropne. Może uda mi się zyskać czyjąś aprobatę, a może wywołam burzliwą dyskusję... W obu przypadkach będę usatysfakcjonowana.

I na koniec jedna prośba. Jeśli zauważycie jakieś błędy (szczególnie z przecinkami mam problem), albo może moja argumentacja nie będzie wystarczająca, dawajcie mi znać w komentarzach. Przecież nie chodzi o to, by żywić się pozytywnymi komciami, ale by się doskonalić i tworzyć coraz lepsze rzeczy.

Przepraszam też za ubogi szablon. Wciąż ogarniam temat zarządzania blogiem. Mam nadzieję, że wkrótce będzie to wyglądało o wiele lepiej.

A teraz już na koniec zaproszę tylko do odwiedzenia mnie za jakiś czas, gdy umieszczę tu wpis właściwy. Na zachętę dodam, że będzie to mój opis jednego z niedawno wyprodukowanych filmów. Do zobaczenia! :)