piątek, 4 kwietnia 2014

Last's Forever?

Witam ponownie każdego, kto zawitał w moje skromne progi. Dzisiejsza notka będzie dosyć... nieszablonowa. W niczym nie będzie nawet przypominała rzeczowej (czy starającej się być taką) recenzji. W tym odcinku podzielę się tylko kilkoma przemyśleniami dotyczącymi finału serialu „Jak poznałem waszą matkę”. Dlatego już teraz ostrzegam, że całość będzie jednym wielkim spojlerem. Poza tym będzie ogromnie subiektywnie. Ale cóż, między innymi właśnie po to założyłam tego bloga. Nie przedłużając, zapraszam każdego chętnego do czytania!







Nie od razu polubiłam serial „Jak poznałem waszą matkę”, ale kiedy już zaczęłam na poważnie oglądać wszystkie dostępne odcinki (a następnie wyczekiwać na najnowsze), szybko znalazł się on na szczycie listy ulubionych produkcji. Oprócz niesamowitego humoru, genialnych bohaterów i nieprzewidywalnych wydarzeń zawsze podziwiałam to, jak akcja nieprzerwanie biegnie do jednego, z góry obranego punktu. To nie był tasiemiec, w którym dopisywane są wątki tylko dlatego, że ktoś to wciąż ogląda. Bardzo lubiłam elementów, które pojawiały się w kilku odcinkach różnych sezonów, zanim doczekały się wyjaśnienia (koza!). Kolejną rzeczą, która mi się podobała, był również fakt, że żadna z przedstawionych nam w ciągu epizodów dziewczyn Teda nie mogła być tytułową matką – bo przecież on wciąż jej nie poznał. Był to bardzo oryginalny wątek, odróżniający serial od innych, tak bardzo podobnych („Przyjaciele”). To sprowadza mnie do Robin.

Naprawdę bardzo się cieszyłam na myśl, że zostało powiedziane, że tych dwoje NIGDY nie będzie razem. Niemożliwość ich związku była okazana na wiele różnych sposobów. Głównym problemem było to, że oboje chcieli innych rzeczy. Ted marzył o rodzinie i dzieciach, a Robin o sukcesie, podróżach. Ale nie była to jedyna rzecz, która ich różniła. Istotny był również ich stopień zaangażowania. Ted zakochał się już od pierwszego wejrzenia i mimo poznania wielu kobiet, które potrafiły zająć na jakiś czas jego uwagę, nie potrafił się od tego uczucia uwolnić. Mimo że wiedział w jak beznadziejnej jest sytuacji, wciąż od nowa wracał do punktu wyjścia. Jeśli natomiast chodzi o Robin, to miała ona ogromny problem ze zrozumiem czego tak naprawdę chce (wyłączając oczywiście pracę). Bardzo prawdopodobne, że Ted był dla niej kołem zapasowym. Raz go kochała, a kiedy indziej już nie.

Możliwe, że część widzów widziała między tą dwójką wspaniałe, niegasnące przez lata uczucie. Dla mnie była to niezdrowa relacja, która tylko trzymała ich w miejscu. Dlatego też tak bardzo nie mogłam się doczekać momentu poznania tytułowej matki – Tracy. Momentu, w którym Ted nareszcie uwalnia się od tamtego, ograniczającego go uczucia i spotyka kobietę swoich marzeń – tę jedyną.

To właśnie nadzieja na jej poznanie utrzymywała go przy życiu. Wiele osób, po tylu miłosnych niepowodzeniach załamałoby się. Ale Ted wiedział, że kiedyś ją spotka, a wtedy jego życie nabierze nareszcie sensu. Wiedział też, że każda kolejna porażka tylko przybliża go do poznania tej jednej, wymarzonej kobiety.

Tracy, choć przedstawiona dopiero na koniec ósmego sezonu, obecna była podczas całego serialu. Tu widzieliśmy jej nogę, tam parasolkę, a czasem było tylko wspomniane, jak kilkakrotnie mijała się z Tedem. Wokół tej postaci i jej związku z głównym bohaterem budowane było ogromne napięcie. Wielokrotnie podkreślano, że ich miłość jest jedyna w swoim rodzaju. Taka, na jaką warto czekać przez tyle lat.

Pozbycie się matki, w przeciągu kilku sekund było jak splunięcie widzom w twarz. Czy rola tej niesamowitej osoby rzeczywiście sprowadzała się jedynie do urodzenia Tedowi dzieci? Wykonała swoje zadanie, więc nie była już potrzebna? Tak się nie robi, nawet jeśli jest to tylko fikcyjna bohaterka serialu.

Rozdzielenie Barneya i Robin, legendarnej pary, których relacja była podstawą ostatnich sezonów jest po prostu tanie i leniwe. Rozwód po trzech latach z powodu pracy Robin? Sorry, ale nie kupuję tego. Nie wierzę w to. Żeby ukazać zanik takiego uczucia, potrzeba jednak trochę więcej czasu. Nie wystarczy tylko powiedzieć: „Pamiętacie tę parę, na której ślub został poświęcony cały sezon? Jednak to nie wypaliło.” Trzeba jeszcze taki fakt uwiarygodnić. A tego twórcy serialu zrobić nie potrafili.

Jeśli chodzi o samego Barneya, to przemiana jaką przeszedł była jednym z moich ulubionych wątków. Wierzyłam w to, że dla ukochanej osoby mógł porzucić hulaszczy tryb życia. I choć scena z córeczką była wzruszająca, to dla jej zaistnienia trzeba było wyrzucić do kosza wszystko, co zostało osiągnięte przez ostatnie sezony.

I nareszcie – ostateczne zejście się Teda i Robin, było wyzute z emocji, nieprawdopodobne, niepotrzebne. Sprawiło, że wszystkie sezony stały się stratą czasu. Czemu miał służyć epizod „Sunrise”, w którym Ted wypuszcza Robin jako metaforyczny balonik? Po co były te wszystkie odcinki, w których pokazano jak bardzo tych dwoje do siebie nie pasuje? Historia zatoczyła koło i prawdopodobnie miało być to urocze – ale zdecydowanie nie było.

Dla przedstawionego nam zakończenia mogę znaleźć tylko jedno uzasadnienie. Ted po stracie żony zaczął znów tęsknić do Robin – w końcu „stara miłość nie rdzewieje”. Dlatego opowiedział swoim dzieciom historię ich relacji, wszystkie wzloty i upadki. Z jednej strony wyjaśnia to, dlaczego zaczął opowieść właśnie w dniu poznania Robin, a nie Tracy. Jednak, czy takie wyjaśnienie było w ogóle potrzebne? Przecież doskonale wiedzieliśmy, że Ted to gaduła. Poza tym, czy nie byłoby cudownie, gdyby powiedział na koniec: „Przez tyle lat byłem opętany przez miłość do waszej cioci, ale potem poznałem waszą mamę i nareszcie się uwolniłem. Nareszcie poznałem czym jest prawdziwa miłość.”?

Moim zdaniem twórcy nie powinni w tym odcinku w ogóle pokazywać przyszłości. Nie musieliby wtedy określać się, czy związek Robin i Barneya wypalił, czy też nie. Nie musieliby nikogo zabijać. Nie musieliby niszczyć wszystkiego, co osiągnęli. Tym bardziej, że te wszystkie niespodziewane rozwiązania, nie wnosiły absolutnie niczego do akcji serialu. To był ostatni odcinek i wymagał jedynie jakiegoś zabawnego zakończenia (pamiętajmy, że jest to komedia!). Nie potrafię zrozumieć, jak można dla taniego „zwrotu akcji” zrezygnować ze świeżości i oryginalności. Sprawiło to, że cały serial stał się kpiną.

Jedynym pozytywnym aspektem całej sytuacji jest to, że wcale nie odczułam tak znanego uczucia pustki, które zwykle towarzyszy mi przy zakończeniu czy to ciekawej książki, czy właśnie serialu. Nawet cieszę się, że to wszystko dobiegło końca. Bo jeśli mieliby wypuiścić jeszcze nawet jeden sezon i zostawić to samo zakończenie, myślę, że zamiast smutku i rozczarowania przepełniłaby mnie złość.

Do tej pory planowałam obejrzeć wszystkie odcinki przynajmniej jeszcze raz. Chciałam wyłapywać te wszystkie podane poza chronologią elementy. Przypomnieć sobie najśmieszniejsze sytuacje. I kto wie, może mimo wszystko to zrobię. Ale jedno wiem na pewno – epizod „Last’s Forever” nie zostanie przeze mnie wyświetlony już nigdy. 




niedziela, 2 marca 2014

Trochę o miłości siostrzanej

Witam po dość długiej przerwie! Na szczęście sesja i okropny semestr zimowy są już za mną, więc będę mogła powrócić do mojego bloga.
Było już dużo o tym, co mnie denerwuje, zatem nareszcie nadszedł czas na to, co mnie zachwyca. A film, o którym chcę dziś opowiedzieć zachwycił mnie tak bardzo, że przez pierwsze trzy dni po obejrzeniu, nie potrafiłam choćby pomyśleć o czymkolwiek innym. Poza tym teoretycznie wciąż mamy zimę, więc jeszcze łapię się tematycznie.
Nie przedłużając zapraszam do zapoznania się z moją opinią na temat "Frozen" ("Kraina lodu")!


(Gwoli małej informacji, recenzja będzie podzielona na dwie części. W pierwszej będę usiłowała opowiedzieć jak  najwięcej, zdradzając jak najmniej, a w drugiej, obfitującej w spoilery, podzielę się z Wami spostrzeżeniami, uwagami i wątpliwościami.)


„Frozen” jest inspirowane baśnią Hansa Christiana Andersena „Królowa Śniegu”. I właśnie słowo „inspiracja” jest tu kluczowe. To, co możemy odnaleźć na ten temat w Internecie (adaptacjaoparte na) jest bardzo mylące. Fabuła jest zmieniona w stopniu tak znaczącym, że staje się zupełnie oddzielną historią. I myślę, że była to bardzo dobra decyzja. Bo przecież losy Kaya i Gerdy zostały opowiedziane już tak wiele razy, że zapewne każdy, doskonale je zna. Natomiast życie samej Królowej Śniegu, pozostawało dla nas zagadką. Jennifer Lee, Chris Buck, Shane Morris i pozostali twórcy przybliżyli nam nareszcie ten temat. Pokazali nam, co ta postać mogła czuć, jaka być. Jak posiadanie tak ogromnej mocy, mogło na nią wpłynąć. Wzięli pod uwagę też fakt, że często złe uczynki mogą być wynikiem lęku.
Zanim jeszcze film się rozpoczął, jeszcze przed pojawieniem się tytułu, już wiedziałam, że będę zachwycona. I to nie dlatego, że wcześniej obejrzałam pochlebną recenzję Douga i Roba Walkerów i nie dlatego, że bajka została mi polecona przez kuzynkę. Stało się tak za sprawą tej piosenki. 



„Vuelie” wykonywana przez norweski chór Cantus jest niesamowita na tak wielu poziomach. Po pierwsze, osobiście uwielbiam wręcz chóry, a jeśli do tego śpiewają a capella – jestem w niebie. W dodatku wprowadza ona nas w klimat. Nadaje atmosferę mistycyzmu, magii. Buduje napięcie tak, że już nie mogę się doczekać, by zobaczyć, co się wydarzy. A zaraz po niej następuje kolejna świetna piosenka. 


„Frozen Heart” wykonywana jest przez grupę mężczyzn wykuwających bloki lodu, również a capella. I tu od razu powinnam ostrzec osoby, które za zbytnim śpiewaniem w filmach nie przepadają. „Frozen” jest piosenkami przepełniony. Już na samym początku mamy cztery występujące bardzo blisko siebie utwory. A kolejne pojawiają się tuż za nimi. Dla mnie, fanki musicalów, jest to oczywiście rzecz na plus. Ale rozumiem, że nie każdemu może się to spodobać.

Przejdźmy teraz do samej akcji. Rozpoczyna się gdy główne bohaterki są jeszcze dziećmi (za stroną DisneyWiki Anna ma lat pięć a Elsa – osiem). Dowiadujemy się, że starsza z sióstr ma magiczne moce, pozwalające jej na tworzenie śniegu i lodu. Dziewczynki bawią się razem w, jak to nazywały, budowanie bałwana, lecz następuje wypadek, w którym poszkodowana staje się Anna. Rodzice zabierają córki do lasu, gdzie znajdują pomoc u pewnych tajemniczych stworzeń. Od tego wydarzenia życie rodziny zmienia się całkowicie. Elsa bowiem musi nauczyć się kontroli nad swymi mocami. Jej ojciec (król Arrendelle) postanowił, że do tego czasu musi być odizolowana, by nie stanowić zagrożenia.
Mija trzynaście lat. Elsa (Indina Mendez) ma przejąć koronę po swoim ojcu, a na dzień koronacji bramy królestwa mają zostać na nowo otwarte. Dla Anny (Kristen Bell) jest to ekscytująca okazja, by wreszcie poznać jakichś ludzi, a może nawet swoją prawdziwą miłość. Starsza z sióstr jest z kolei przerażona. Wciąż nie uporała się ze swoją mocą, którą teraz już uważa za przekleństwo. Obawia się, że jeśli ludzie odkryją prawdę to uznają ją za potwora. Najbardziej jednak boi się, że ponownie skrzywdzi swoją siostrę. Oczywiście nie byłoby tego filmu, gdyby wszystko poszło zgodnie z planem. W pewnym momencie Elsa traci panowanie nad sobą, a jej moc zostaje ujawniona. Kobieta ucieka do lasu przed przerażonymi i wściekłymi poddanymi oraz zagranicznymi gośćmi. Anna zaś wyrusza za nią, by przekonać siostrę do powrotu i przywrócenia lata.
„Frozen” nie tylko posiada bardzo dobrą fabułę i prawdopodobnych psychologicznie bohaterów. Jest również mistrzostwem jeśli chodzi o animację. Przypomina nieco „Zaplątanych”, zresztą nawet twarze Anny i Roszpunki często są ze sobą porównywane.


Są rzeczywiście bardzo do siebie podobne. Dla jednych jest to wada, dla innych zaleta. Ja za to uważam, że w obecnie taki typ urody, jest zwyczajnie przez wielu uważany za piękny. Wiadomo, że ogromne oczy, które posiadają bohaterki są nienaturalne, ale jednocześnie, przynajmniej dla mnie, niezwykle urokliwe. 
Nikt chyba nie będzie się też spierał, że sposób pokazania zimy jest po prostu niesamowity. Płatki śniegu są doskonałe. Rzeczy, które Elsa tworzy z lodu – genialne. Jeśli nie dla fabuły i nie dla piosenek, to choćby dlatego warto obejrzeć ten film.

Jest w nim jeszcze kilka elementów, które bardzo mi się spodobały. Chodzi tu o schematy, które zostały ukazane zupełnie inaczej niż zwykle. Wygląda to tak, jakby Disney wchodził w nową erę, a w ten sposób żegnał się z poprzednimi, kultowymi produkcjami. Było to już obecne też w „Księżniczce i Żabie”, gdzie twórcy zmodyfikowali swoje główne hasło: „Marzenia się spełniają, jeśli tego bardzo pragniesz” na „Marzenia się spełniają, jeśli będziesz na to ciężko pracować”.
Powrócę jeszcze na chwilę do muzyki. Owszem, piosenek jest całkiem sporo. Ale są naprawdę świetne. Teksty napisane zostały przez Roberta Lopeza i Kristen Anderson-Lopez, a muzykę skomponował Christophe Beck. Jeśli chodzi o teksty to wypowiem się jedynie  o ich oryginalnej postaci (nie oglądałam jeszcze bajki z polskim dubbingiem, nie chcę robić tu porównania). Jeśli chodzi o „Frozen heart” w tekście można doszukać się aluzji co do tego, co będzie działo się w filmie. Jednocześnie brzmi jak taka ludowa pieśń, opisująca starą legendę, czy mit. Bardzo ładnie wprowadza w klimat opowieści. Wydaje mi się, że szczególnie wymowne są słowa: „beautifull, powerfull, dangerous, cold” (piękna, potężna, niebezpieczna, zimna), które według mnie odnoszą się do najważniejszych cech mocy Elsy.
Kolejna piosenka „Do you want to build a snowman” opisuje okres odizolowania Elsy i jej próby zapanowania nad mocą. Piosenka jest bardzo wzruszająca (nawet ja, prawie się popłakałam przy niej), a przy tym w prostych słowach ukazuje emocje, odczuwane przez bohaterki. Podobnie „For the first time in forever”, która następuje zaraz po niej. Tu wyróżnia się przede wszystkim wielkie podekscytowanie Anny, ale na jego tle odbija się widocznie, strach Elsy.
Następne piosenki, również spełniają te funkcje, więc nawet jeśli jest ich dużo, to raczej nie wydają się upchane na siłę. Myślę, że przynajmniej większość z nich ciężko byłoby zastąpić zwykłym dialogiem.
Jeśli chodzi o pozostałych bohaterów, to również byli wspaniali, a niektórzy nawet zaskakujący. Irytował mnie nieco tylko diuk Weselton, który był mocno kreowany na czarny charakter, a przez to nieco przerysowany. Poza nim, pałętający się w tle dygnitarze, niemający własnego zdania, również wyglądali dla mnie mało prawdopodobnie, ale nie widać ich często, i znaczącej roli do odegrania nie otrzymali, więc nie są zbyt denerwujący.
Pomijając jednak piosenki, animację, czy denerwujące mnie postaci, musiałabym powiedzieć, że „Frozen” jest przede wszystkim o strachu. O tym jak się przejawia i jak wpływa na poszczególne osoby. O tym, że kierując się nim, możemy podjąć wiele złych decyzji. Ale też o tym, że jeśli jesteśmy wystarczająco silni, czy zmotywowani, możemy pokonać nasze lęki, szczególnie jeśli chcemy zrobić to dla dobra najbliższych.
Jeśli miałabym podsumować „Frozen” jednym słowem, to chyba padłoby na „genialne”. Zdaje się, że właśnie tak pomyślałam, po obejrzeniu filmu po raz pierwszy. Jak wspomniałam już na samym początku, nie mogłam przestać o nim myśleć jeszcze przez kolejne dni i oczywiście zaczęło pojawiać się w mojej głowie coraz więcej pytań i wątpliwości, których część przedstawię w kolejnej, „spoilerowej” części recenzji. Jednak mimo występowania tych nieścisłości, myślę, że określenie „genialne” nadal do „Frozen” bardzo pasuje. Bo nie ma czegoś takiego jak film idealny, nieposiadający wad. Tej produkcji jednak mało do ideału brakuje. Dlatego bez skrupułów mogę powiedzieć: polecam, polecam i jeszcze raz polecam. Jeśli jeszcze jest ktoś, kto tej bajki nie widział, niech czym prędzej naprawi swój błąd.



                   

Jak już było kilkakrotnie wspomniane, nadszedł czas na część spoilerową. Mam nadzieję, że rzeczywiście w tym miejscu pozostały tylko osoby, które film już oglądały i po prostu są ciekawe moich spostrzeżeń, czy wątpliwości. Oczywiście nie zabronię nikomu zepsuć sobie obioru, jednak już po raz ostatni ostrzegam. Naprawdę warto sobie „Frozen” obejrzeć, nie znając dokładnie wydarzeń. Jest tam bowiem sporo niespodzianek. 


Teraz, gdy już jest bezpiecznie przejdę do rzeczy. 

Anna

Główna bohaterka od samego początku mocno przypominała mi Roszpunkę z „Zaplątanych”. I nie chodzi mi tu o wygląd. Obie spędziły swoje dzieciństwo odizolowane i musiały same wymyślać sobie zajęcia do zapełnienia czasu. Przez to obie mają pewne problemy w kontaktach z ludźmi, często najpierw działają, a dopiero później myślą, zachowują się często nieostrożnie, obie też czasem starają się sprawiać wrażenie poukładanych i poważnych. Ich niepowodzenia są przy tym wyjątkowo urocze.
Różnią się jednak znacznie, jeśli chodzi o ich motywacje. Roszpunka chce po prostu choć na chwilę wyrwać się ze swojej wieży. Zobaczyć z bliska „latające światła”, a potem wrócić do domu. Jest to swego rodzaju zachcianka, bunt nastolatki. Anna z kolei decyduje się na opuszczenie domu, przez wzgląd na dobro swojej siostry oraz mieszkańców Arendelle. Księżniczka wykorzystuje swój strach, w sposób motywujący. Podczas drogi do North Mountain (góra na której swój lodowy zamek zbudowała Elsa) Anna zrobiła wiele odważnych, ale też lekkomyślnych rzeczy. Nie boi się sama wyruszyć za Elsą (w odświętnej, letniej sukience!), nie boi się poprosić o pomoc nieznajomego, chce walczyć z wilkami, wdrapać się sama po wysokiej skale (choć nigdy wcześniej tego nie robiła), zaczepia nawet śnieżnego potwora. Ale przede wszystkim nie boi się swojej siostry. Anna nawet przez moment nie widziała w niej zagrożenia. Liczyło się dla niej tylko to, że Elsa jest przerażona i potrzebuje pomocy. I choć nie miała pojęcia, z czym ma do czynienia, była przekonana, że potrafi tej pomocy udzielić. Ironią losu jest to, że rzeczywiście Anna miała to, co było potrzebne do poskromienia zimy – miłość do swojej siostry. I możliwe jest, że gdyby nie zostały w dzieciństwie rozdzielone, problem zostałby rozwiązany o wiele szybciej.
Jeśli chodzi o postać Anny, to tylko dwie rzeczy nie dają mi spokoju. Pierwszą z nich jest stosunek rodziców do niej. Jako to „zdrowe” dziecko, Anna jest w pewien sposób zaniedbywana i pokrzywdzona. Musi siedzieć w zamknięciu, spędza cały czas samotnie i nie ma pojęcia co dzieje się z jej siostrą. Po pierwsze, czy ktoś nie powinien być odpowiedzialny za zapełnienie czasu księżniczce? Między innymi  nauką? Zamiast tułać się po zamku Anna powinna uczyć się historii, zapoznawać z literaturą, może grać na jakimś instrumencie, tańczyć. Powinna poznawać chociażby etykietę.
Po drugie, Anna jest trzymana w niewiedzy, a ona jest w tej sprawie całkowicie bierna. Jej ukochaną siostrę zamknięto na długie lata w pokoju, nie mogły już razem spędzać czasu, nawet ze sobą nie rozmawiały, a Anna nie zrobiła wszystkiego, żeby dowiedzieć się, co jest tego przyczyną. Szczególnie na samym początku tej sytuacji, kiedy była małą dziewczynką(rozumiem, że w późniejszych latach mogła się do tego przyzwyczaić, czy też uznać, że po prostu Elsa nie chce mieć z nią nic wspólnego). Dzieci z natury są bardzo ciekawskie. Widzimy oczywiście, że Anna zagląda przez dziurkę od klucza czy szparę pod drzwiami, ale moim zdaniem to nie wystarcza. Dlaczego nie wypytywała swoich rodziców do znudzenia? Kto z nas nie widział dziecka, które zadawało pytanie tak długo, aż otrzymało odpowiedź? Myślę, że nawet jeśli nie usłyszałaby prawdy, to poznałaby chociaż jakąś wersję wydarzeń, przez co nie czułaby się aż tak zagubiona i zdradzona. A czy sami rodzice, między sobą, nie rozmawiali o tej sytuacji? Nie zastanawiali się jaki jeszcze wymyślić sposób, żeby pomóc Elsie? Czy w takim wypadku, Anna nie mogłaby, z łatwością, ich podsłuchać? Czy kiedy patrzyła przez dziurkę od klucza, nie zauważyła, że cały pokój pokryty jest lodem i śniegiem? Nie czuła bijącego stamtąd chłodu?
Nie wiem, może nieco przesadzam. Może przeceniam dociekliwość dzieci. Ale sama mam siostrę i nie wiem czy wytrzymałabym w niewiedzy tak długo jak Anna. Jeśli przez trzynaście lat zdawałabym sobie sprawę, że coś nie tak dzieje się z moją siostrą, ale nikt nie chciałby mi powiedzieć co, to chyba bym zwariowała. Nawet nie jestem w stanie wyobrazić sobie na tyle wyraźnie takiej sytuacji, żeby móc wymyślić różne scenariusze. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to któregoś dnia bezceremonialne wyważenie drzwi od pokoju i domaganie się prawdy. Czy coś takiego by zadziałało? Nie wiem. Ale wydaje mi się, że bierność byłaby ostatnią rzeczą, na którą bym się zdecydowała w takiej sytuacji.
Można też oczywiście założyć, że Anna była zbyt grzeczna i dobrze wychowana na podsłuchiwanie, podglądanie, czy zamęczanie rodziców pytaniami. Tyle że, jej zachowanie w dalszej części filmu, zupełnie na to nie wskazuje.
Przez nią jest również ukazany wątek prawdziwej miłości, który od jakiegoś czasu jest szeroko krytykowany w starszych produkcjach Disneya. W „Królewnie Śnieżce”, „Śpiącej Królewnie” czy „Małej Syrence” miłość pojawia się od pierwszego spojrzenia, tańca, czy wspólnie wykonanego kawałka musicalowego. Oczywiście większość osób brało poprawkę na to, że są to bajki, adaptacje baśni, które też często kończyły się znanym zdaniem: i żyli długo i szczęśliwie. Jednak coraz częściej zaczęły pojawiać się głosy, że bajki powinny nieco bardziej ukazywać rzeczywistość. Skarżono się, że tworzą one złe wyobrażenie o miłości. We „Frozen” Disney odpowiedział na te zarzuty.
Anna bardzo szybko zakochała się w księciu Hansie i wierzyła, że to prawdziwa miłość. Ale czyż nie tak właśnie działają wszystkie pierwsze, nastoletnie miłości? Nawet jeśli rodzice usiłują wytłumaczyć córkom, że będą miały jeszcze wielu chłopaków, to one i tak będą się upierały, że ten jeden związek, będzie trwał wiecznie! Oczywiście są wyjątki. Jest pewnie nawet sporo par, które poznały się w wieku lat kilkunastu i były już tylko ze sobą. Miło jednak, że Disney pokazał również inną, pewnie częstszą, wersję wydarzeń. Przez chwilę można było obawiać się, że wszystko zepsują, kiedy dawali nam do zrozumienia, że to Kristoff swoim pocałunkiem odczaruje Annę. Na szczęście tak się nie stało i dowiedzieliśmy się, że prawdziwa miłość może istnieć, na przykład między siostrami. 
Zdecydowanie na plus było również to, że sytuacja między Anną a Kristoffem, nie została do końca wyjaśniona. Owszem przyznają, że coś do siebie czują, ale nie widać, żeby zaraz mieli stanąć na ślubnym kobiercu. To pozostaje już dla naszej wyobraźni.

Kristoff

Ten bohater jest moim idolem. Uwielbiam sposób, w jaki rozmawia ze Svenem, jak usiłuje uświadomić Annę, że ślub z kimś kogo się zna jeden dzień jest nierozsądne, jak bardzo związany jest z trollami. Miałam z nim tylko jeden problem. Kiedy widzimy go w pierwszej scenie podczas wydobywania lodu (piosenka „Frozen Heart”), pierwszym co mi przyszło do głowy, było: o jak słodko, chłopiec pracuje sobie razem z ojcem czy wujkiem! Może to tylko ja, ale naprawdę tak właśnie pomyślałam. W życiu mi nie przyszło do głowy, że ten chłopak jest sierotą. Dlatego kiedy trollica Bulda ni z tego, ni z owego mówi do niego i Svena „przygarnę was”, byłam dosyć mocno zdziwiona. Myślałam tylko: a co z jego rodzicami?! Kiedy później Kristoff sam wyjaśnił, że trolle są jego jedyną rodziną, nie mogłam zapomnieć o tej pierwszej scenie. No bo, kurde, czy ci wszyscy mężczyźni wydobywający lód, nie zauważyli, że plącze im się pod nogami jakiś dzieciak? Przecież to niebezpieczne zajęcie. Rozwiązanie podsunęła mi dopiero ostatnio moja mama. Jeśli Kristoff był sierotą, to musiał jakoś żyć, utrzymać się. Zaczął więc już w dzieciństwie pracę. W dawnych czasach przecież nie było zasad bhp, ani tym bardziej Praw Dziecka. Możliwe, że rzeczywiście tak właśnie było.

Hans

Książę Hans był postacią, która najbardziej mnie zaskoczyła. Może nie jestem zbyt domyślną osobą (moja siostra od razu zaczęła podejrzewać jakiś przekręt) ale, na serio, nie zorientowałam się, że to właśnie on będzie TYM ZŁYM. Cały czas tylko myślałam: oczywiście, że Anna zakocha się w Kristoffie, ale co wtedy będzie z Hansem?! Jak ona mu powie, że nie może z nim być??? A tu nagle on wyskakuje z tym, że potrzebował się wżenić w tron!
Z jednej strony jego zachowanie jest sensowne. Facet w końcu ma dwunastu braci! U siebie raczej nie miał szans na godną księcia przyszłość. Ale ja naprawdę wierzyłam, że on się w Annie zakochał. I tak dbał o królestwo w trakcie nieobecności sióstr... Jak dla mnie cały ten wątek z nim jako czarnym charakterem jest nie do końca potrzebny. Myślę, że film tylko o tym jak Elsa zmaga się ze swoją mocą i o relacji sióstr byłby wyjątkowy i świetny. Oczywiście gdyby nie było zagrożenia życia Elsy, to wtedy Anna nie mogłaby jej obronić i uratować też siebie. Ale przecież, zamiast Hansa można było wstawić tam chociażby diuka Weselton, czy któregoś z jego ludzi (tak jak podczas obławy na lodowy zamek Elsy). Dla mnie po prostu zły Hans był trochę za bardzo wymuszony, choć prawdopodobny.

Elsa

Jest to postać, która poruszyła mnie od samego początku. Widać po niej jak bardzo przejmuje się ona losem innych, a nie swoim. Każda decyzja podjęta przez Elsę miała na celu ochronę Anny. To dla niej żyła w izolacji, to dla niej uciekła z Arendelle. Każda jej myśl była skierowana na to, by nie skrzywdzić po raz kolejny siostry. Najbardziej jednak odbija się na niej strach przed swoją własną mocą, której nie rozumie i nie potrafi kontrolować. Jedyne uczucia, które obserwujemy, to panika, poczucie bezsilności, przegranej (oczywiście do czasu ulgi, którą można zauważyć w piosence „Let it go”). Przez to strach powiększał się coraz bardziej, przez co stawał się coraz trudniejszy do pokonania.
Na samym początku filmu, Elsa wydaje się całkiem nieźle kontrolować swą moc. Nie zamraża wszystkiego na swej drodze, nie spada koło niej znienacka śnieg. Wszystko zmienia się, gdy Anna zostaje ugodzona przypadkiem w głowę. Od tego momentu Elsa żyje w ciągłym strachu o życie siostry. Wtedy też po raz pierwszy w filmie dziewczynka zamraża całą salę wbrew swojej woli, a potem znaczy lodem całą drogę od zamku do siedziby trolli. Tam otrzymuje od Pabbie’ego przepowiednię i ostrzeżenie, że strach będzie jej przeciwnikiem.  To jednak skutkuje tylko i wyłącznie tym, że dziewczynka przez kolejne lata, nie będzie mogła zaznać spokoju. Jej uczucia będą po prostu zbyt silne, żeby opanować przerażenie i przemienić je w siłę. Szczególnie, że nie otrzymała żadnych wskazówek, co do tego, jak tę moc opanować.
Następnie widzimy, jak zostaje wykonany plan króla. Wrota zostają zamknięte, Elsa odseparowana, Anna pozostawiona samej sobie. Tu denerwują mnie dwie rzeczy. Rodzice oczywiście usiłują pomóc Elsie, ojciec wpada na pomysł z rękawiczkami, wiedzą, że dziewczyna musi się uspokoić. Sami tego nie rozumieją więc też ich pomoc nie może być aż tak efektywna. Jednak przez dziesięć lat nie pomyśleli, żeby spróbować jakiejś innej metody. Czy nie pomyśleli, że coś jednak robią nie tak? Nie wiem czy zabranie córki na jakieś mroźne pustkowie, gdzie mogłaby spokojnie poznać swoją moc, nie obawiając się zranienia kogokolwiek byłoby pierwszą rzeczą, która przyszłaby mi do głowy w takiej sytuacji, ale wydaje mi się, że ktoś w końcu powinien na to wpaść. Bo przecież tak właśnie, nie tylko Elsa, ale i postaci z przeróżnych innych filmów czy bajek, uczą się panować nad mocą. Poprzez sprawdzanie, co potrafią. Najpierw robią to niezdarnie, wiele rzeczy przypadkowo, czy instynktownie. Z czasem, gdy poznają swoje możliwości uczą się stopniowo panować nad nimi.
I tak właśnie staje się, gdy Elsa ucieka z Arendelle. Jest na pustkowiu, jej strach zaczyna się zmniejszać. Dziewczyna rozluźnia się i wtedy powoli zaczyna poskramiać tę „burzę wewnątrz niej”. Nagle okazuje się, że jest w stanie w kilka minut stworzyć sobie z lodu zamek! To naprawdę imponujące. Oczywiście wszystko zmienia się, gdy Anna uświadamia ją o sytuacji w Arendelle. Wtedy znów panika przejmuje kontrolę, co kończy się zamrożeniem serca młodszej siostry.
Oczywiście, tak jak już powtórzyłam kilkakrotnie, gdyby bohaterowi zrobili cokolwiek inaczej, zwyczajnie nie byłoby filmu. Dlatego wyjaśnić to mogę albo głupotą bohaterów, albo istnieniem Imperatywu Narracyjnego. Obie opcje są dosyć niekorzystne. Bo o ile podczas jednej piosenki nie odczuwa się dziesięciu lat jako długi okres, to jednak trzeba zdawać sobie sprawę, że tyle czasu właśnie minęło. A jednak cała rodzina królewska zdawała się stać w miejscu. Jakby tylko, po zamknięciu Elsy, siedzieli sobie i czekali aż wszystko samo się rozwiąże. I choć przyznanie, że postaci, w jednej z ulubionych bajek są po prostu głupie, nie jest przyjemne, to ja jednak wciąż wolę tę opcję. Bo wyklucza użycie przez Disneya, jakże wygodnego imperatywu, gdzie to potrzeby fabuły kierują losami bohaterów.
W filmie nie podobała mi się jeszcze tylko jedna rzecz. Mianowicie to, że Elsa tak „szybko” zrozumiała jak powstrzymać swoją zimę. Gdy tylko przyszło jej do głowy, że „miłość roztopi lód” od razu wiedziała, jak tę wiedzę wykorzystać. To oczywiście było konieczne, jednak stawia samą Elsę, w dość złym świetle. Bo skoro opanowanie mocy było tak proste, czemu zajęło jej tyle lat? Skoro wiedziała od trolla, że strach będzie jej przeciwnikiem, powinna szybciej domyślić się, że wszelkie emocje, które można strachowi przeciwstawić, powinny być jej sprzymierzeńcami. I tak, wiem, że ona po prostu tak bardzo się bała, że zrobi komuś krzywdę, że nie potrafiła jasno o tym myśleć. Stąd moja teoria, że dopiero ulga i radość z uratowania Anny, pozwoliły na wyrwanie Elsy z tego cyklu samonapędzającego się strachu. Dzięki temu, mogła spokojnie zastanowić się nad całą sytuacją. A może wpadła na to tylko dzięki temu, że zobaczyła jak miłość Anny roztapia jej magiczny lód? To by wiele wyjaśniało. Tak czy siak chyba byłabym bardziej usatysfakcjonowana, gdyby pomyślała o tym nieco wcześniej, a potem usiłowała nauczyć się tego nowego sposobu. Ale wtedy cały film musiałby wyglądać inaczej i punkt kulminacyjny nie byłby tak przejmujący.


Podsumowując to wszystko, nadal uważam, że „Frozen” to z jeden z najlepszych filmów Disneya. Owszem, ma swoje wady, cała fabuła jest oparta na elementach, które budzą moje wątpliwości, ale mimo wszystko wciąż jestem nim zauroczona. Po prostu wszystkie zalety sprawiają, że nieścisłości mi nie przeszkadzają. Owszem, zauważyłam je, zastanawiam się nad nimi i przedstawiłam Wam,  ale nie powodują mojego gniewu, jak w przypadku innych produkcji, w których nie widzę nic oprócz nich. Obejrzałam ten film już trzy razy, a jeszcze przyjdzie czas na wersję z dubbingiem. I myślę, że wśród Was, również są osoby, które zobaczą „Frozen” jeszcze nieraz.

piątek, 17 stycznia 2014

Dlaczego lepiej nigdy nie oglądać drugich części.

Witajcie! Zapraszam do przeczytania kolejnej notki. Wzięłam sobie do serca kilka Waszych uwag ("ściana tekstu", długość notki) i mam nadzieję, że tym razem będzie ok. 



     Od dziecka uwielbiam bajki. Głównie z wytwórni Disneya, ale nie tylko. Mam w domu całkiem pokaźną kolekcję kaset, które razem z siostrą i kuzynką oglądałyśmy po kilka, a nawet i po kilkanaście razy. Uczyłyśmy się na pamięć charakterystycznych tekstów, śpiewałyśmy piosenki oraz wymyślałyśmy gry nawiązujące do znajomości naszych ulubionych filmów. Oglądanie bajek było jedną z naszych głównych rozrywek, szczególnie wieczorami, lub w zimne, deszczowe dni, kiedy nie można było szaleć na dworze. Wciąż jestem do nich mocno przywiązana i chętnie do nich wracam kiedy tylko znajdę na to czas. Zawsze uważałam też, że bajki Disneya są najlepsze! Uwielbiałam ich musicalowy charakter, księżniczki i ich królewiczów, po prostu wszystko! A jedną z moich ulubionych bajek był zdecydowanie Aladyn. Miałyśmy w domu wersję z lektorem, więc jestem przyzwyczajona do głosów oryginalnych aktorów. Piosenki, mimo że nie rozumiałam w dzieciństwie tekstów bardzo mi sie podobały, a sam wygląd animacji... Mimo słabej, „kasetowej” jakości, był dziełem sztuki. Żywe kolory, postaci o prawdziwych wyrazach twarzy. Ta bajka potrafiła zaczarować. Oprócz niej posiadałam również w kolekcji kolejną część: „Aladyn i król złodziei”. Nie była może aż tak świetna, jak pierwsza, ale wciąż zabawna, interesująca i wyglądająca cudownie. Zawsze tylko mnie zastanawiało, jak to się stało, że nagle wszyscy przyjaźnią się z Jago? Przecież, to zły bohater! Jednak bardzo nie zaprzątałam sobie tym głowy. Wtedy jeszcze takie drobiazgi nie spędzały mi snu z powiek.
Dopiero przed sylwestrem 2007/08 dowiedziałam się, że jest jeszcze jedna część Aladyna, a mianowicie: „Aladyn: Powrót Dżafara”. Znalazłyśmy ten film w wypożyczalni i długo nie musiałyśmy się zastanawiać. Od razu wiedziałyśmy, co będziemy oglądać w sylwestrową noc. Wrażenia? Głównie rozczarowanie i niedowierzanie. W mojej głowie wciąż kołatało: jak DISNEY mógł wyprodukować takie coś? To w ogóle ma prawo nosić miano filmu pełnometrażowego?! Kto to rysował?! Bajka wydawała mi się tak płaska, bezbarwna i głupia, że uznałam, że... muszę obejrzeć ją ponownie. Zwyczajnie nie wierzyłam, że to się zdarzyło naprawdę. Miałam wrażenie, że obrazy, które mam w głowie, to coś, co sama wygenerowałam. Jako że zostało jeszcze nieco czasu do oddania filmu do wypożyczalni, wprowadziłam plan w życie. Wrażenia? Gniew. Nieposkromiona wściekłość na wytwórnię która wyprodukowała tak piękne rzeczy oraz to coś. Postanowiłam już nigdy nie mieć nic wspólnego z tą „bajką”, a na każde jej wspomnienie moja wściekłość wybuchała na nowo.
Minęło siedem lat. Założyłam bloga i przyszło mi do głowy, że może warto podzielić się z kimś moimi odczuciami. Może ostrzec przed niechybną stratą czasu? Ale musiałabym obejrzeć film po raz kolejny, by móc o nim odpowiednio mówić. Nie mogę przecież opierać się na niejasnych wspomnieniach i uprzedzeniach. Wszystko we mnie sprzeciwiało się temu pomysłowi. Dosłownie żołądek mi się skręcał. Ale zrobiłam to. Wrażenia?



 Za trzecim razem stwierdziłam po prostu, że bajka jest zwyczajnie nudna. Owszem jest kilka poważniejszych zarzutów, ale kogo to właściwie obchodzi. Zaczęłam nawet pisać notkę na bloga, ale nie potrafiłam znaleźć inspiracji. To było aż tak bezbarwne.

Minęło kilka tygodni, zaczęły się egzaminy, zaliczenia. Nie było czasu nawet myśleć o pisaniu. W końcu trafiła mi się chwilka wolnego (no powiedzmy, że mam wolne) i pomyślałam: może jeśli obejrzę tę bajkę ponownie z dubbingiem  (za trzecim razem miałam do dyspozycji oryginał) dostrzegę to, co tak denerwowało mnie te siedem lat temu? Może na tym polegał problem? I tak, po raz czwarty obejrzałam Powrót Dżafara, w nadziei na inspirację. I, borze wszechlistny, nie myliłam się.


Myślę, że powinnam zacząć od kreacji głównego bohatera. Powiem wprost. Aladyn w tej części to totalny dupek, a miejscami nawet kretyn. Kiedy tylko myślę o nim mam ochotę coś rozwalić. Ale po kolei. Pojawia się już na samym początku bajki, gdy odbiera Abismalowi (hersztowi złodziejskiej bandy) jego łup, a następnie rozdaje go biednym. Można by rzec, że to bardzo ładnie z jego strony. Nie dość, że dokuczył złodziejom, to jeszcze wspomógł potrzebujących. Jest w tym trochę racji, ale mam pewne zastrzeżenia:

1)      Skoro Aladyn znał kryjówkę złodziei, to jako narzeczony księżniczki, prawdopodobnie przyszły sułtan, powinien raczej zgłosić ten fakt i razem ze strażą zorganizować zasadzkę, a następnie pojmać złoczyńców, by nie mogli dokonywać więcej zbrodni. Ale nie, lepiej tylko zabrać im obecny łup i zrzucić na ulice Agrabahu, a to prowadzi do kolejnego punktu.

2)      Takie zachowanie generuje pewne problemy. Po pierwsze mogą powstać zamieszki, w których ludzie zaczną walczyć o skarby, a po drugie, KTOŚ MÓGŁ ZGINĄĆ! Rzucając balonem z wodą z wysokości można kogoś zabić, a co dopiero złotym berłem!

3)      Jednak nie wszystkie klejnoty trafiły do biednych. Kwiatek ze złota i szlachetnych kamieni Al zostawił dla Dżasminy. I to chyba był powód, dla którego nie wpadł na pomysł, by pojmać złodziei, tylko samemu ich okraść. Byli dla niego idealnym źródłem, z którego mógł do woli czerpać dary dla ukochanej! Prawdziwy Aladyn nigdy by czegoś takiego nie zrobił.

4)      Kolejną rzeczą jest fakt, że przecież te rzeczy pierwotnie do kogoś należały. Aladyn dysponując wedle woli kradzionym towarem pozbawia dóbr, kogoś innego. I może powiecie, że te pieniądze pewnie należały do jakiegoś bogacza, który nawet nie zauważył ich straty, albo sam je wcześniej ukradł. Ale to nie ma znaczenia, bo przecież nie wiemy skąd pochodziły, mogły równie dobrze być skradzione komuś, kto oszczędzał przez całe życie, żeby mieć na posag dla córki, ale co nas to właściwie obchodzi. I tak najważniejsze to pokazać, że Aladyn to istny zbawca!

5)            I ostatnie to samo zachowanie bohatera podczas tego wydarzenia. Jest taki zadufany w tym co robi. Taką radością napawa go poniżenie szajki złodziei, jakby to była jego cotygodniowa rozrywka. A kiedy Dżasmina dziękuje mu za prezent i stwierdza, że musiał być strasznie drogi, to co mówi nasz protagonista? „Rozbój w biały dzień”. Ha, ha, ha. A następnie robi tę minę! Minę, która prześladowała mnie przez wszystkie te lata. 

dodatkowo ten idiota bardzo okropnie faluje tu brwiami
nie wiem do kogo on strzela tą miną ale mam nadzieję, że nie do mnie
W ogóle zachowanie Aladyna wydaje się być zupełnie nieprawdopodobne. Kiedy Dżasmina chwali go, wspominając wydarzenia z pierwszego filmu i nazywa bohaterem, jaka jest jego reakcja? „Cały ja”! Tak, oto nasz sympatyczny i empatyczny bohater! To jego szczycenie się własną osobą i zachowania na granicy moralności szokuje szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że w pierwszej części był przedstawiony jako osoba o idealnym wręcz charakterze. Inaczej nie mógłby wejść do jaskini ze skarbami, bez pożarcia przez strażnika!


błagam niech ktoś zetrze mu ten głupawy uśmieszek z twarzy :(

Następnie mamy Dżasminę, która w tej części jest całkowicie wyzuta z charakteru. Co się stało z tą dziewczyną, która odważyła się samotnie pójść w świat, byle tylko móc zacząć żyć? Co z tą kobietą, która w decydującym momencie, mimo przerażenia, skutecznie udaje poddanie się czarowi miłości do Dżafara? Jak ktokolwiek mógł zrobić z niej tak pustogłową idiotkę? Szczególnie w polskim dubbingu. I naprawdę nie mam nic przeciwko Oldze Bończyk (uwielbiam ją na przykład w „Księżniczce łabędzi”), ale tu sprawia, że Dżasmina brzmi jak kompletna mimoza. Oto przykłady jej inteligencji:

1)   Aladyn wręcza jej bardzo drogi prezent. Ona oczywiście jest zachwycona i stwierdza, że musiał kosztować fortunę. Po czym go całuje i zmienia temat. Wszystko fajnie, tylko szkoda, że nie zastanowiło jej skąd chłopak nie posiadający żadnych przychodów mógł mieć pieniądze na tak drogi klejnot.

2)      Kiedy Aladyn postanawia „ukryć” przed nią Jago (w super-widocznej klatce na środku ogrodu), ta słyszy końcówkę rozmowy.
Alladyn mówi do Jago: „Dopilnuję, żeby się o tobie nie dowiedziała dopóki jej nie przygotuję”
Tu wtrąca się Dżasmina: „Przygotujesz, a na co?”
Moim zdaniem, skoro była tak blisko, by usłyszeć Aladyna, to mógł do niej dotrzeć również głos Jago. Ale jeśli nie, to zdecydowanie miała szansę go zobaczyć.

Widzicie? Stoi dokładnie naprzeciw!
Chyba prawdziwe staje się tu zdanie, że miłość przysłania cały świat.

Tu jednak Aladyn ma idealną okazję, żeby jednak wyznać prawdę od razu. Szczególnie, kiedy jego ukochana pyta, czy coś jest nie tak i „chyba niczego przede mną nie ukrywasz”.
Wystarczyło wtedy powiedzieć jej: słuchaj, spotkałem Jago na targu, uratował mnie przed zbójami, a w dodatku twierdzi, że był pod wpływem czaru Dżafara, więc warto dać mu szansę na sprawiedliwy sąd zanim go zabijemy.


 I po kłopocie! Ale nie, lepiej bezczelnie stwierdzić, że przecież już raz ją przez to prawie stracił, więc nie zamierza powtórzyć tego błędu. CZYLI ZDAJE SOBIE SPRAWĘ Z MOŻLIWYCH KONSEKWENCJI!

3)      Kiedy podczas kolacji prawda jednak wychodzi na jaw księżniczka odstawia typową scenę pod tytułem: okłamałeś mnie, a ja myślałam, że się zmieniłeś! Wielki dramat. Tyle, że tak naprawdę wcale nie, bo chyba nikt nie wierzy, że tych dwoje cokolwiek mogłoby rozdzielić. Poza tym już w następnej scenie, w której Dżasmina się pojawia problem zostaje magicznie rozwiązany za pomocą piosenki (klik). A najlepsze jest to, że ona ma całkowite prawo być wściekła. Aladyn nakłamał jej w żywe oczy i to bez konkretnego powodu. Czy naprawdę to ona powinna lecieć do niego w podskokach i jeszcze uciszać, kiedy ten próbuje ją przeprosić?

I jeszcze mój ulubiony wers z wersji polskiej:

"Wieczory sam na sam. Wszystko za nie dam."

Nawet godność własną.




Przyjrzyjmy się teraz może jednemu z czarnych bohaterów. Poznajemy Abismala już w pierwszej scenie jako herszta bandy rozbójników. Widzimy, że jest bardzo chciwy, ale jednocześnie niezwykle głupi (chce zagarnąć dla siebie prawie cały łup, a swoim ziomkom daje na osłodę jedynie małą sakiewkę do podziału). Im dłużej się nad tym zastanawiam tym bardziej nieprawdopodobne jest dla mnie jak taki kretyn i życiowa ofiara zyskała taką pozycję. Moim zdaniem nawet bycie chłopcem na posyłki mogłoby przerosnąć jego możliwości. Ale jeśli w jakiś sposób już nim został (odziedziczył stanowisko po ojcu???) to jakim cudem utrzymał przy sobie tych ludzi? I jak udało mu się uchodzić z życiem? Przecież już od pierwszych chwil widać, że banda go nienawidzi i życzy mu śmierci. Co ich powstrzymuje?! Zresztą nawet nie musieli tak koniecznie go zabijać. Wystarczyło po prostu go poturbować, odebrać skarby i wykopać z kryjówki.
Oto jedna ze scen, w której dokładnie widać relacje między tymi ludźmi. Są tu też zawarte chyba najzabawniejsze wypowiedzi (oczywiście padają z ust rozbójników).


Jednak, by pasować do historii Abismal nie mógł być inny. Bowiem po znalezieniu lampy Dżafara bez problemu stał się jego marionetką.

I tu dochodzimy do prawdziwego czarnego charakteru w tej animacji. Dżafar, teraz jako potężny dżin marzy tylko o tym, by zemścić się na Aladynie. Wykorzystuje Abismala, by dostać się do Agrabahu i wprowadzić swój niecny plan w życie.
1)      Zmusza Jago, by ten wywabił Sułtana i Aladyna w umówione miejsce.
2)      Obezwładnia Dżina, który najwyraźniej na wolności nie jest już tak potężny jak dotychczas (choć i tak wydaje mi się, że Dżafar, nie powinien mieć większej mocy od kogoś, od kogo ją otrzymał).
3)      Razem z Abismalem atakuje Ala i Sułtana. Aladyna zostawia bez przytomności. Sułtana ukrywa w lochach razem z Dżasminą, Dżinem, Abu i Dywanem.
4)      Wrabia Aladyna w morderstwo Sułtana za pomocą jego podartej czapki i sztyletu w komnacie Aladyna.
5)      Pod postacią Dżasminy wierzy w te absurdalne dowody i skazuje Aladyna na śmierć (który po odzyskaniu przytomności, od razu udaje się do pałacu, by poinformować o porwaniu Sułtana. Oczywiście nikt mu nie wierzy).
Plan choć trochę dziwny udał się doskonale. I tylko jednej rzeczy Dżafar nie przewidział. Że osobnik, który robił zawsze wszystko tylko dla własnej korzyści, tym razem uczyni coś dobrego. Myślał, że dobrze zna swojego dotychczasowego wspólnika, nawet powiedział mu: "jesteś idealnie przewidywalny. Zepsuty do szpiku kości."

A teraz pora na pozytywny aspekt tego filmu. Jago. Jest to dla mnie najmniej denerwująca i najbardziej wiarygodna postać. Jego działania są poparte odpowiednimi motywacjami. Jego przemiana też nie bierze się znikąd – ujął go fakt, że Aladyn wstawił się za nim, ryzykując własną skórę – i nie jest natychmiastowa. Czuje się źle, kiedy wystawia Aladyna Dżafarowi, ale robi to głównie ze strachu, a przy najbliższej okazji uwalnia Dżina, by naprawić błędy. Ale nawet wtedy nie staje się kryształowym bohaterem. Kiedy wszyscy ruszają by powstrzymać Dżafara, poprzez zniszczenie jego lampy (to najwidoczniej zabija dżiny), on sam stwierdza, że zrobił dość i nie będzie się narażał. To bardzo pasuje do tej właśnie postaci. I mimo, że jednak wraca i to on strąca lampę do lawy, to i tak w końcówce filmu cieszy się, że jako bohater może pławić się w luksusie! Chyba tylko dla niego można jakoś przetrwać przez ten film. Mam nawet wrażenie, że został on stworzony między innymi po to, by wprowadzić Jago na powrót do fabuły, bo szkoda było rezygnować z takiej postaci!

To chyba wszystko jeśli chodzi o bohaterów. Reszta nawet jeśli różniła się od swoich pierwowzorów, to nie rażąco, więc nie ma sensu się nad tym rozwodzić. Teraz przechodzimy do elementu, który od pierwszych sekund sprawił, że nigdy nie polubię „Powrotu Dżafara”. A mianowicie jest to sposób animacji.
Pierwsza część powstała w 1992 roku. Wyreżyserowana przez Rona Clementsa i Johna Muskera. I choć fabuła sama w sobie może być nieco naiwna, czy miejscami mało prawdopodobna, to wszystkie inne walory rekompensują całkowicie błędy. Muzyka stworzona przez Alana Menkena doczekała się dwóch Oscarów (za muzykę i piosenkę „A whole new world”). Rysunek sam w sobie jest naprawdę piękny (przynajmniej według moich standardów), dopracowany, a kolory żywe.
Trzecią część, "Alladyn i król złodziei" z 1996 roku, reżyserował Tad Stones.  Jest to również świetna bajka o ciekawej historii i ładnej animacji.
A pomiędzy nimi mamy "Powrót Dżafara" z 1994 roku (reżyseria Tad Stones, Toby Shelton, Alan Zaslove). W ciągu dwóch lat animacja z wspaniałej stała się płaska i bez wyrazu. Kolory są blade. Z resztą, wystarczy spojrzeć. Oto kilka przykładów, w których można porównać elementy części pierwszej i drugiej. 














oni na serio byli przekonani, że narysowali TAKI SAM dywan?






Ta animacja wygląda jakby była zrobiona na chybcika. Jakby twórcy bali się, że nie zdążą nim zbytnio zmaleje zainteresowanie Aladynem. A może, skoro był to pierwszy film skierowany od razu do produkcji wideo, stwierdzili, że szkoda na to najlepszych animatorów? Być może uznali, że dzieci i tak nie odczują różnicy? Cóż, jak dla mnie każdy z tych prawdopodobnych powodów świadczy tylko o jednym – twórcy mieli odbiorców zwyczajnie gdzieś.

Podobnie jest z fabułą. Choć nad scenariuszem pracowało całkiem sporo osób (Mirith J. Colao, Kevin Campbell, Steve Roberts, Dey Ross, Brian Swenlin, Bill Motz, Bob Roth, Jan Strnad), to jednak jest on niedopracowany. Konflikty pojawiają się, by już w następnej chwili zniknąć. Ostateczna walka jest... rozczarowująca. Skoro już Dżin wpadł na pomysł, by odwrócić uwagę Dżafara poprzez przybranie postaci Ala, to dlaczego zrezygnował z tego tak szybko? Czemu nie poczekał chociaż do momentu, w którym prawdziwy Aladyn chociaż dotrze do lampy? Pomijając już fakt, że w ogóle nie mieli pomysłu na to w jaki sposób tę lampę zniszczyć. Samo złapanie jej w ręce raczej, by nie pomogło. Potem następuje jakże wygodne znokautowanie Dżina. Czy coś takiego w ogóle jest możliwe? Przecież to duch o prawie nieograniczonej, magicznej mocy! W jaki sposób mógłby stracić przytomność?! No, ale było to niezbędne, by to Jago mógł ostatecznie pokonać Dżafara.
Niestety mimo ciekawego wątku przemiany duchowej papugi, właściwie cały film jest koszmarnie nudny. Za każdym razem kiedy go oglądałam nie mogłam spokojnie dotrwać do końca, mimo, że trwa jedynie 66 minut.

Jeśli chodzi o obsadę, to skupię się na wersji amerykańskiej. Główni bohaterowie pozostali tu bez zmian. Jedynie wokalne partie Dżasminy wykonywała Liz Callaway, a nie Lea Salonga. Istotniejszą zmianą było obsadzenie roli Dżina. Tutaj głosu użyczał mu Dan Castellaneta, a nie Robin Williams. I choć brzmi podobnie, to jednak nie jest to dokładnie to samo.

Za muzykę odpowiedzialny był Mart Watters, chociaż użyto również ścieżek dźwiękowych z poprzedniej części, napisanych przez Alana Menkena. Powiedzmy, że piosenki są, przeciętne. Nie są okropne, ale w porównaniu do, na przykład „A whole new world” wypadają nadzwyczaj słabo.

Podsumowując, ten film jest zwyczajnie nieinteresujący. A jeśli przejmujecie się takim drobiazgiem jak zgodność charakterów bohaterów z pierwowzorem, to może wzbudzić wiele negatywnych emocji. Twórcy traktują swoją publiczność niezwykle protekcjonalnie. Może gdyby chociaż fabuła była wciągająca, to z pewnością nie zwróciłabym uwagi na wady w animacji. W tej sytuacji jednak, nie było na czym innym skupić uwagi.

Moim skromnym zdaniem ten film jest dla nikogo. Najlepiej trzymajcie się od niego z daleka.